Kamila Baranowska, Interia: Donald Trump z zabandażowanym uchem pojawił się na konwencji republikanów, gdzie został ogłoszony kandydatem na prezydenta. Czy zamach na Trumpa będzie teraz głównym motywem amerykańskiej kampanii? Andrzej Kohut, amerykanista, autor książki "Ameryka. Dom podzielony": - Możliwe, że przez najbliższe tygodnie tak, później jednak kampania wróci na dawne, sprawdzone tory ostrej polaryzacji i walki politycznej. Niestety, wezwania do spokoju, obniżenia emocji i łagodniejszego języka w polityce wystarczą na jakiś tydzień, dwa. Nie jestem tu optymistą. - Patrząc na całą kampanię Joe Bidena, ona jest od początku obliczona na kreowanie negatywnego wizerunku przeciwnika, czyli Trumpa. W kampanii demokratów nie chodzi o to, by przekonać wyborców, że Biden to świetny prezydent, lecz by przekonać ich, że alternatywa jest dużo gorsza, że Trump jest zagrożeniem dla Ameryki. Skoro to jest główny motyw kampanii Bidena, to trudno sobie wyobrazić, by miałby z tego zrezygnować. Jeszcze trudniej chyba oczekiwać od Donalda Trumpa, że zrezygnuje z ostrego języka. - Ten ostry język jest dla niego czymś bardzo naturalnym. Trump dobrze się czuje w ostrej, negatywnej kampanii, więc myślę, że nie będzie chciał jej unikać. Przy czym, jestem ostrożny wobec niektórych opinii, że Trump po tym, co się stało ma wygraną w kieszeni. To tak nie działa. Do wyborów mamy cztery miesiące, ludzie zdążą się przez ten czas zmęczyć tematem zamachu, bo taka jest logika każdego dużego wydarzenia - jest atrakcyjne i przyciągające tylko przez parę dni, potem wchodzą nowe, inne wydarzenia, którymi żyje opinia publiczna. Choć na pewno obrazki ze sceny w Pensylwanii będą grać na korzyść Trumpa, bo on się zachował, czy to wskutek intuicji czy doświadczenia medialnego, modelowo, tak, jak oczekiwaliby tego Amerykanie i jego wyborcy. Wskazanie senatora J.D. Vance'a jako kandydata na wiceprezydenta jest zaskoczeniem? Dlaczego Trump postawił właśnie na niego? - Trump czuje się bardzo pewnie. Zazwyczaj kandydat na wiceprezydenta ma przyciągnąć nowe grupy elektoratu. Musi więc w istotny sposób różnić się od kandydata na prezydenta. Czasem ma również wnieść doświadczenie, które pomoże w sprawowaniu rządów. Vance przez nieco ponad rok był senatorem, a popularny jest przede wszystkim wśród wyborców Trumpa. Wygląda więc na to, że były prezydent jest przekonany, zwłaszcza po ostatnich wydarzeniach, że nie potrzebuje pomocy by wygrać. Wygląda to raczej jakby już teraz troszczył się przyszłość swojego politycznego dorobku i szukał następcy. Biorąc pod uwagę podziały, społeczne i polityczne, toczące amerykańskie społeczeństwo, można zaryzykować tezę, że zamach na Trumpa był konsekwencją tego, co od lat obserwujemy? Innymi słowy, to musiało się tak skończyć? - Ciężko jednoznacznie odpowiedzieć, że musiało do tego dojść, ale kiedy patrzy się na to, jak z jednej strony głębokie są w tej chwili te podziały polityczne, a z drugiej strony, jak bardzo polaryzacja jest przez polityków wykorzystywana jako wygodne narzędzie do prowadzenia kampanii, do mobilizowania wyborców, to mam wrażenie, że niestety ale tego rodzaju zdarzenie jest efektem ubocznym tych zjawisk. - Jeżeli używa się polaryzacji, ponieważ ona politycznie może być korzystna, to otwiera się droga do tego, że gdzieś pojawi się jednostka być może zaburzona, być może może kierująca się jakimiś innymi motywacjami, która sięgnie po radykalne środki. Przy czym warto zastrzec, że nie jest tak, że ten zamach wskazuje na to, że Ameryka stanęła u progu wojny domowej. Bardziej wskazuje na to, do czego może doprowadzić prowadzenie polityki w konfrontacyjnej i mocno polaryzującej atmosferze. Czy to politycy kreują te podziały, bo im się to opłaca, czy one faktycznie istnieją, a oni je jedynie obserwują i na nie odpowiadają, dopasowując narracje i strategie? - Myślę, że to jest niestety jedno i drugie. Oczywiście podziały w społeczeństwie amerykańskim, dotyczące kwestii rasowych czy światopoglądowych istniały od dawna. Jednak w pewnym momencie, i to jest mniej więcej połowa XX wieku, partie polityczne uznały, że to może być korzystny sposób promowania i zachęcania do głosowania na własną opcję, kiedy przedstawi się bardziej jednoznacznie światopoglądowy obraz swojej partii. - Wcześniej te same partie oczywiście reprezentowały różne części Stanów Zjednoczonych, różne grupy społeczne, zawodowe, ale nie były takie jednoznacznie podzielone po liniach ideologicznych. Ta zmiana miała na celu pozyskiwanie nowych grup wyborców i siłą rzeczy takie decyzje polityków skutkowały tym, że istniejące już podziały stawały się jeszcze głębsze. Później oczywiście były wzmacniane przez media, internet, media społecznościowe i coraz trudniej politykom było i jest od tego podziału odejść, bo on okazuje się skuteczny w mobilizacji wyborców. Czy te emocje, które stoją za ostrą polaryzacją dotyczą całego społeczeństwa czy może jest tak, że większość jest zakładnikiem niewielkich grup radykałów po obu stronach politycznej barykady? - Kiedy się przyjrzymy amerykańskiemu społeczeństwu, temu, co można na jego temat wyczytać w rozmaitych badaniach, to rzeczywiście mamy być może około 15 proc. amerykańskich wyborców, w podziale na obydwie strony, którzy należą do grupy najbardziej interesujących się polityką i najaktywniej uczestniczących w życiu politycznym nie tylko poprzez oglądanie, ale i uczestnictwo w wiecach, wspieranie finansowe kandydatów, działalność na rzecz kampanii wyborczej etc. Pamiętajmy jednak, że to ci najbardziej radykalni i wyborcy są trzonem obu partii i to właśnie pod nich partie formatują swój przekaz. Dlaczego? - Bo zależy im na mobilizacji i przekonaniu tych właśnie ludzi, bo to oni nadają ton, angażują się, wpłacają datki na kampanię, zgłaszają się jako wolontariusze w kampanii itd. Tymczasem pomiędzy radykałami z obozu demokratów i radykałami z obozu republikanów jest bardzo duża część amerykańskiego społeczeństwa, nawet koło 80 proc., która nie jest aż tak ostra w swoich poglądach. Może mieć poglądy bardziej prawicowe czy lewicowe, konserwatywne lub liberalne, ale to nie są radykałowie. I widzimy w badaniach, że w tej właśnie grupie narasta zmęczenie polityką, brak wiary w amerykańską demokrację, narasta zniechęcenie co do kierunku, w jakim Stany Zjednoczone zmierzają. To jednak polityków nie powstrzymuje przed polaryzacją i zaostrzaniem przekazów. Zamach na Trumpa może mieć wpływ na zachowanie tej większości "zmęczonej polityką"? - Myślę, że o ile zamach na Donalda Trumpa nie przekona tych, którzy Trumpowi byli do tej pory przeciwni, to może wzmocnić motywację do głosowania w kluczowym elektoracie republikańskim, choć tutaj stopień mobilizacji i tak był już bardzo wysoki. Niemniej to, co się stało w Pensylwanii może mieć wpływ na zachowanie wyborców, którzy mają poglądy konserwatywne, ale nie podoba im Trump w roli kandydata na prezydenta. W sensie może ich zmobilizować do głosowania na Trumpa nawet jeśli wcześniej tego nie planowali? - To całkiem niemała grupa wyborców, co było widać podczas prawyborów w Partii Republikańskiej. Wtedy rywalką Trumpa przez długi czas była Nikki Haley, która w zależności od stanu zdobywała od 10 do 30 procent poparcia. Jej wyborcy pytani, czy zamierzają zagłosować na Trumpa, jeśli to on będzie kandydatem republikanów odpowiadali, że nie. Zachowanie tej grupy wyborców będzie jednym z najciekawszych elementów tej kampanii. - Wiemy już, że sama Nikki Haley po zamachu na Trumpa zmieniła zdanie i wbrew wcześniejszym zapowiedziom postanowiła jednak wziąć udział w konwencji republikańskiej, podczas której została ogłoszona kandydatura Donalda Trumpa. To także o czymś świadczy. Pytanie, czy także wyborcy masowo uznają, że sytuacja jest tak trudna i sprawy zaszły za daleko, by móc zlekceważyć wybory i "obrażać się" na Trumpa. W USA często wybory rozstrzygają się naprawdę niewielką liczbą głosów, więc kto wie, czy to nie będzie ten przesądzający o zwycięstwie czynnik. Jak zamach na Donalda Trumpa wpłynie na kampanię demokratów? Pomoże, zaszkodzi czy finalnie okaże się bez znaczenia? - Przez ostatnie dwa tygodnie Biden de facto nie prowadził kampanii prezydenckiej. On walczył o przetrwanie, bo fala krytyki płynąca z jego własnej partii przeciwko jego kandydaturze nasilała się bardzo mocno. Walczył też o utrzymanie poparcia kluczowych darczyńców partii demokratycznej i jego kampanii. Z jego czysto politycznego punktu widzenia to, co się stało może okazać się korzystne, bo zdejmuje z niego medialną uwagę, która w ostatnich tygodniach skupiała się na każdej jego wpadce. Teraz przez jakiś czas dominował będzie inny temat, a Biden zyskał okazję, by trochę zwolnić i dać sobie i swojej kampanii potrzebny oddech. - Uważam też, że krytycy Bidena z wewnątrz partii demokratycznej będą teraz ostrożniejsi w formułowaniu wezwań do jego ustąpienia. Sytuacja jest niepewna i napięta, więc potęgowanie nastroju politycznej niestabilności, który zapanował po zamachu na Trumpa nie jest wskazane. Dla Bidena to bardzo istotne, bo każdy kolejny spokojny dzień przybliża go do sierpniowej konwencji, na której zostanie oficjalnie przedstawiony kandydat demokratów. Swoją rolę w nakręcaniu emocji odegrały też amerykańskie media. Czy tutaj będzie jakaś zmiana? - Myślę, że media będą ostrożniejsze w najbliższym czasie, to na pewno. Rzeczywiście mam wrażenie, że pierwsza kadencja Donalda Trumpa była jakimś momentem przełomowym, w którym część amerykańskich dziennikarzy po stronie liberalnej poczuła, że pewne standardy można odwiesić na kołek, bo stawka jest zbyt wysoka. Media aktywnie włączyły się w kampanię, mającą na celu powstrzymanie Trumpa przed drugą kadencją. To była rzecz bez precedensu, nawet biorąc pod uwagę, że amerykańskie redakcje dość jasno komunikują swoje poglądy polityczne. Teraz media także będą przez jakiś czas łagodniejsze, ale po pewnym czasie wrócą do tego, co było. Dla wszystkich w USA nadchodzące wybory są zbyt ważne, by rezygnować ze sprawdzonych działań. Kamila Baranowska ----- Bądź na bieżąco i zostań jednym z ponad 200 tys. obserwujących nasz fanpage - polub Interia Wydarzenia na Facebooku i komentuj tam nasze artykuły!