W latach 50. Związek Radziecki postawił na rozwój lotnictwa transportowego. Opracowano nowy samolot Antonow An-12, ale jednocześnie Rosjanie chcieli mieć śmigłowiec, który dysponowałby podobnymi parametrami, ale nie musiał startować wyłączenie z kosztownych lotnisk. Założenie było proste: ładownia o podobnych rozmiarach jak w An-12 i przenoszenie ładunku o masie co najmniej sześciu ton. Konstrukcja była tak ogromna, że początkowo nowy śmigłowiec miał mieć dwa wirniki. Nowy projekt generował duże problemy techniczne, a maszyna miała powstać stosunkowo szybko. Dlatego Rosjanie zrobili to, co już zrobić potrafili. Śmigłowiec z jednym wirnikiem, tylko o wiele większym. Tak w 1957 roku powstał Mi-6, zaprojektowany w biurze Michaiła Mila. Przygotowano nowy, pięciopłatowy wirnik o średnicy 35 metrów. Pierwsze testy wykazały, że plan zakończył się sukcesem. Podczas prób w październiku tego samego roku Mi-6 uniósł 20 ton ładunku. To nie wszystko, bo ogromna konstrukcja i jej potężne silniki dawały nowe możliwości. Radziecki gigant był pierwszym śmigłowcem, który przekroczył prędkość 300 km/h. Nie oznacza to, że maszyna była wolna od wad. Ogromny wirnik powodował duże wibracje i niestabilność przy lotach z większą prędkością. Dlatego konstruktorzy dodali do śmigłowca skrzydła jak w samolocie, o rozpiętości 15 metrów. Tak powstała seryjna wersja Mi-6A, wówczas największego śmigłowca na świecie. Łącznie wyprodukowano około 800 egzemplarzy, a trzy trafiły do Polski. Latający gigant w Polsce W związku z dynamiczną rozbudową linii przesyłowych wysokiego napięcia, na początku lat 70. państwowa Wytwórnia Urządzeń Instalacji Przemysłowych Instal powołała zespół śmigłowców do robót budowalno-montażowych. Do bazy w Nasielsku najpierw trafił wypożyczony z wojska Mi-8, a następnie kupiono w ZSRR pierwszy śmigłowiec Mi-6A. Śmigłowiec przyleciał do Polski w grudniu 1974 roku i Instal od razu znalazł partnera, który odpowiadał za 90 proc. zamówień firmy. Było to Przedsiębiorstwo Budowy Linii Energetycznych Elbud. Głównie kontrakty dotyczyły stawiania słupów podporowych linii najwyższych napięć. Przy takiej pracy polski Mi-6 ustanowił rekord i zamontował 39 słupów w ciągu dziewięciu godzin. Oznacza to, że jeden słup stawił średnio w ciągu 14 minut. To nie wszystko, bo śmigłowiec zebrał też zamówienia od innych przedsiębiorstw przemysłu ciężkiego. Między innymi w hutnictwie. Na zlecenie odlewni w Ursusie, Grudziądzu, Stąporkowie i Radomiu umieszczał masywne urządzenia przez otwory w dachu, dzięki czemu nie trzeba było rozbierać budynków. Szybko okazało się, że mimo wysokich kosztów utrzymania, śmigłowiec przynosi ogromne oszczędności. Na przykład w kopalni siarki w Tarnobrzegu Mi-6 przeniósł w ciągu dwóch tygodni taśmociąg. W tradycyjnych warunkach transport taśmociągu zająłby dwa lata. Korzyści były poważne, więc Instal rozbudował swoją flotę. Kolejne Mi-6 trafiły do Polsko w 1977 i 1979 roku. Nasze śmigłowce dostały zlecenia również na Węgrzech i w Bułgarii, gdzie montowały słupy linii przesyłowych. Jak wylicza Muzeum Sił Powietrznych w Dęblinie, w latach 1975-1979 śmigłowce Instalu wykonały 3200 operacji dźwigowych, których wartość wyniosła ponad 300 milionów złotych. Natomiast oszczędności wynikające z zastosowania montażu lotniczego szacuje się na sześć miliardów. Mi-6 i latający Władysław Jagiełło Ogromne śmigłowce przenosiły też ładunki nietypowe jak amunicja czy samoloty myśliwskie, ale najbardziej spektakularna jest historia z 1976 roku, kiedy maszyna Instalu pojawiła się nad Krakowem. Trwała wówczas odbudowa Pomnika Grunwaldzkiego, na którego cokole zaplanowano wielką figurę króla Władysława Jagiełły na koniu. Pomnik odlano z brązu w hucie w Gliwicach. Mi-6 przetransportował go w powietrzu na trasie liczącej 97 kilometrów, a następnie zamontował na cokole krakowskiego monumentu, a całą operację transmitowała telewizja. Giganci w wojsku. "Jak trąba powietrzna" W latach 80. władze zdecydowały, że nasze Mi-6 trafią do wojska. W 1986 roku rozpoczęły nowy etap działalności w 37. Pułku Śmigłowców Transportowych w Łęczycy. W Muzeum Sił Powietrznych w Dęblinie można zapoznać się ze wspomnieniami lotników, którzy służyli na Mi-6. "Po minięciu Puszczy Kampinoskiej mogliśmy się przekonać, co znaczy dla otoczenia przelot takiego kolosa. W gospodarstwach rolnych, zagrodach panika kur i wszelkiego inwentarza. Widać to było jak na dłoni. Wszystko wirowało, zapewne ku rozpaczy rolników. Pilot w pewnej chwili jeszcze obniżył lot, może do 50-60 metrów. To było już za wiele dla stogów zgromadzonych na polach, wszystko fruwało jak przy trąbie powietrznej. Dla nas niezła zabawa, ale rolnicy to nam na pewno dobrze nie życzyli" - wspominał Jacek Jarzecki. W wojsku Mi-6 latały do początku lat 90. Wtedy wiekowe i nieekonomiczne maszyny zostały wycofane. Dwa sprzedano do Ukrainy, a jeden w 1994 roku trafił do kolekcji lotniczej w Łodzi. W Polsce pozostał tylko jeden z gigantów, ale to nie był koniec jego historii. W 2016 roku śmigłowiec trafił do Muzeum Sił Powietrznych w Dęblinie, został odremontowany i udostępniono go zwiedzającym w taki sposób, że dziś śmigłowiec można podziwiać nie tylko z zewnątrz, ale też wewnątrz kabiny ładunkowej. ----- Bądź na bieżąco i zostań jednym z ponad 200 tys. obserwujących nasz fanpage - polub Interia Wydarzenia na Facebooku i komentuj tam nasze artykuły!