"Znów zawalczę o życie"
Żonę uprzedzałem jeszcze przed ślubem, że ze mną nie będzie łatwo - mówi Jerzy Szmajdziński, przewodniczący Klubu Parlamentarnego SLD.
Żonaty, ma dwoje nastoletnich dzieci. Minister obrony narodowej - za rządów Leszka Millera i Marka Belki. W wyborach prezydenckich 2005 r. był poważnym kandydatem swojej partii do wyścigu o fotel prezydencki. Ostatecznie został członkiem komitetu wyborczego Włodzimierza Cimoszewicza. Z wykształcenia jest ekonomistą, skończył Akademię Ekonomiczną we Wrocławiu. Przez wiele lat był zawodowym pracownikiem organizacji młodzieżowych, należał do PZPR, a w 1990 roku zakładał SdRP. Jeden z zaledwie 15 posłów, którzy są w Sejmie nieprzerwanie od 1991 roku.
Ostra rakieta
Hala tenisowa w Warszawie, na kortach kilku graczy, wśród nich Jerzy Szmajdziński. Za parę miesięcy skończy 55 lat, ale wciąż ma wysportowaną sylwetkę i nie przepuszcza nawet bardzo szybkich uderzeń. Gra agresywnie: mocno serwuje i często atakuje przy siatce. Bez wątpienia to jeden z najlepszych tenisistów wśród posłów. Na korcie od pewnego czasu chętnie staje z 15-letnią córką, a wtedy rozgrywają mecz przeciwko jego koledze z synem. - Często wygrywamy - mówi poseł z satysfakcją w przerwie pomiędzy kolejnymi setami.
Za czasów Aleksandra Kwaśniewskiego (czyli wtedy, gdy Szmajdziński pełnił funkcję ministra obrony) tenis można było właściwie uznać za oficjalny sport narodowy, gdyby tylko istniała taka kategoria. Szef państwa grał regularnie i nieraz plotkowano o tym, kogo zaprasza do wspólnej gry, a z kim nie chce już grać. Poranne spotkanie na korcie bywało więc niekiedy jednym z elementów wizyt polityków zagranicznych w Polsce, o ile oczywiście gościliśmy równie zapalonego, co nasz prezydent gracza. Podobnie za granicą - Aleksander Kwaśniewski i członkowie jego delegacji zaczynali swój dzień od tenisowego meczu.
Tak było m.in. w Wielkiej Brytanii, gdzie posłowi (wówczas ministrowi) Szmajdzińskiemu przyszło zmierzyć się na korcie z angielskim lordem.
- Wyszedłem z tego meczu zwycięsko - podkreśla dzisiaj z dumą. To rzeczywiście powód do zadowolenia, biorąc pod uwagę, że wygrał w ojczyźnie tenisa, a na dodatek jest samoukiem: "Osiągnięcie satysfakcjonującego poziomu zajęło mi całe lata. Musiałem długo czekać, by ktoś chciał ze mną w ogóle zagrać".
W polskiej historii - nazwijmy ją - polityczno-tenisowej, najsłynniejszą - jak do tej pory - postacią jest Władimir Ałganow, szpieg zza wschodniej granicy. To właśnie na kortach ów rosyjski Bond miał spotykać się m.in. z Marianem Zacharskim. Trudno powiedzieć, żeby Ałganow był w swoim wyborze miejsca oryginalny czy pomysłowy - tajne kontakty pod pretekstem tenisowej rozgrywki to raczej klasyka gatunku. Książki i filmy sensacyjne są pełne takich spotkań. Co więcej, rzeczywistość też. "Jak pokazują doświadczenia szpiegowskie, to jeden ze sposobów na nawiązanie kontaktów potrzebnych do działania na rzecz instytucji bezpieczeństwa państwa" - mówi Jerzy Szmajdziński, ze zrozumiałą u byłego ministra obrony powściągliwością.
On sam - jak podkreśla - uwielbia sportowe emocje na korcie. "To dyscyplina, która wymaga pełnej koncentracji, tu nie da się - jak podczas biegania czy pływania - układać kolejnego przemówienia czy przygotowywać się do konferencji prasowej. Trzeba widzieć tylko piłkę i przeciwnika. Ja na pewno nie należę do osób, które twierdzą, że najprzyjemniejszą częścią gry w tenisa jest prysznic, a później piwo".
W Sejmie tenis miał być takim "sportem ponad podziałami". Rywalizację polityków różnych opcji na korcie wymyślili wiele lat temu nieżyjący już posłowie: Marek Wielgus z BBWR i Zbigniew Gorzelańczyk z SLD (obaj byli aktywnymi działaczami kultury fizycznej, zginęli w katastrofie samolotu nad Dominikaną w 1996 roku). Wtedy, w pierwszej połowie lat 90. do rywalizacji na korcie stawali, oprócz nich także m.in. Aleksander Łuczak z PSL, Jerzy Wierchowicz z Unii Wolności, kilku posłów SLD, w tym Jerzy Szmajdziński. Polscy zawodnicy startują też regularnie w Mistrzostwach Europy parlamentarzystów i mogą pochwalić się naprawdę rewelacyjnymi osiągnięciami - w ciągu 13 lat czterokrotnie zdobywali złoto. Złośliwi mówią, że to w ogóle największy sukces polskiego parlamentaryzmu.
Idea sportu, który połączy polityków od prawej do lewej strony sceny politycznej, pozostała jednak w sferze niezrealizowanych marzeń. Nawet w tak, wydawałoby się, równouprawnionej sferze życia jak aktywność fizyczna widać wyraźne różnice - działacze LPR czy Samoobrony, jeśli uprawiają jakieś sporty, to najczęściej jest to pływanie, czasem biegi. W tenisa grają posłowie z Platformy Obywatelskiej, SLD i tylko jeden senator PiS. "W poprzedniej kadencji był też jeden poseł z Samoobrony, ale więcej w tym było chęci niż umiejętności - podsumowuje Szmajdziński. Tenis nie jest prostą dyscypliną, najprostszą jest piłka nożna".
On sam jest kibicem piłki nożnej, piłki ręcznej, a przede wszystkim koszykówki. Wszystkie te dyscypliny sam uprawiał w przeszłości.
Z miłości do żony
Mało który sport budzi w oczach posła tak wielkie uznanie jak tenis. Jeśli chodzi o jazdę na dwóch przypiętych do nóg deskach (nie mówiąc już o jednej), jest pewien, że wołałby pozostać w gronie kibiców. Na wspólne zimowe wyjazdy nalega jednak żona, a Jerzy Szmajdziński - jak na kochającego męża przystało - nie jest w stanie tym prośbom odmówić. "Podobnie jak pewna część narciarzy, którzy za cenę pobytu na świeżym powietrzu, w dobrym towarzystwie i otoczeniu są w stanie założyć narty na nogi, ja też raz do roku walczę na stoku o życie".
Poseł przyznaje z wyraźną skruchą, że i w tym roku nie będą to polskie góry: "Nie chcę zniechęcać obcokrajowców do przyjazdu do Polski, ale według mnie nasz kraj nie posiada tej wąskiej specjalizacji, która nazywa się warunki do uprawiania narciarstwa. Z wyłączeniem narciarstwa biegowego - bo kilkudziesięciokilometrowe trasy w okolicach Jakuszyc są zawsze fantastycznie przygotowane. To o wiele zdrowsza, mniej urazowa niż narciarstwo zjazdowe dyscyplina. Szkoda, że tak niewiele osób ją uprawia" - wzdycha Szmajdziński i widać, że i on wolałby tej zimy na nartach pobiegać, a nie znowu zjeżdżać.
Aktywny pobyt w górach to nie jedyna prośba żony, którą spełnia. Podporządkował się jej również - wraz z resztą rodziny - w kwestiach kulinarnych. Od modnego wśród polityków sushi woli tradycyjną polską kuchnię. Gdy Marcinkiewicz, Ziobro i Giertych zajadają się w warszawskich restauracjach przyrządzoną po japońsku surową rybą, on siada w domu do rosołu, krupniku czy pomidorowej.
"Lubię kuchnię mojej żony, jest smaczna, zdrowa i kompletna, niczego w niej nie brakuje. Żona, nawet wtedy, gdy wyjeżdża, to i tak kilka razy nam przypomina: pamiętajcie, w lodówce jest natka, koniecznie dodajcie do zupy. I dodajemy".
Czego jeszcze - oprócz natki w rosole - domaga się od posła pani Szmajdzińska?
- Ładu, porządku, dyscypliny - wylicza poseł i choć zgadza się, że żonę ma wymagającą, to wcale z tego powodu nie narzeka. To bywa czasami męczące, ale generalnie przynosi dobre rezultaty - przekonuje. Jak się umawiamy, że za 3 tygodnie idziemy do teatru, a ja mam to wpisane w kalendarz, to obowiązkowo - idziemy. Ostatnio, najchętniej całą rodziną".
Na szczęście, poseł jest generalnie istotą niekłopotliwą. W przeciwieństwie do wielu kolegów polityków żona od dawna nie musi dobierać mu strojów. Korzysta z jej rad jedynie w przypadku większych zakupów, takich jak np. nowy garnitur. Z rzadka zdarzają mu się też stylistyczne wpadki w rodzaju nie pasującego do reszty krawata czy koszuli. Najchętniej - przyznaje - jednak w ogóle nie nosiłby garniturów; a jeśli już musi mieć marynarkę to sportową i do tego golf.
Za najbardziej męczący ministerialny obowiązek uważał właśnie konieczność wbijania się od czasu do czasu w smoking i wiązanie pod szyją muchy, choć - z drugiej strony - przyznaje "włożenie fraka pierwszy raz w życiu było nawet na swój sposób emocjonujące". Był to wymóg protokolarny podczas oficjalnych wizyt w Hiszpanii i Wielkiej Brytanii, a także w czasie wizyty królowej Elżbiety w Polsce. "Frak pożyczyłem od kolegi podobnych gabarytów. Nie byłem przecież ministrem spraw zagranicznych, żeby mieć wiele okazji do noszenia takiego stroju. Czasem jeszcze oglądamy w domu zdjęcia, na których jestem w gronie kilku ministrów i wszyscy wyglądamy jak foki".
Nie ma lekko
Najbliżsi już się przyzwyczaili, że nie zawsze mogą liczyć na obecność posła w domu. - Żonę uprzedzałem jeszcze przed ślubem, że ze mną nie będzie łatwo. Nie żebym chciał ją zniechęcić, ale po prostu w moim zawodzie nie wszystko da się zaplanować. Tylko niektóre osoby ze świata polityki mogą w pełni dysponować swoim kalendarzem. Na dodatek mieszkamy w Warszawie, a mój okręg wyborczy to okolice Jeleniej Góry i Legnicy. Bywa, że weekendy muszę tam spędzać".
Teraz stara się jednak więcej uwagi poświęcić dzieciom, bo córka zdaje do liceum, a syn pisze maturę. Co ciekawe, urodzili się tego samego dnia, 18 października, ale z trzyletnim odstępem. "Dzieci mamy zdolne, na pewno odziedziczyły to po swojej mamie, która zawsze była prymuską. Nie musieliśmy ich nigdy zmuszać podstępem do nauki, obiecywać słodycze czy pieniądze w zamian za dobre stopnie - opowiada Jerzy Szmajdziński. Czasami zachęcam ich jedynie do znalezienia czegoś w internecie albo sięgnięcia po ciekawą lekturę".
On sam wciąż nie znajduje czasu na czytanie swoich ulubionych książek historycznych. Jako szef klubu parlamentarnego jest często "wzywany do odpowiedzi" na przeróżne tematy. Nie może nie śledzić wydarzeń, nie być na bieżąco. Standardem jest lektura kilku gazet dziennie, co najmniej "podglądanie jednym okiem" programów informacyjnych. "Niestety, naiwnie myślałem, że skoro przeszliśmy do opozycji, będę miał czas na powrót do moich ulubionych lektur. Ale obowiązki szefa klubu wymagają, żeby orientować się, jeśli nie we wszystkich, to w bardzo wielu sprawach. Nie można niczego odpuścić, bo dwa dni i człowiek nie wie, co się dzieje w kraju. A wyjazd za granicę na trzy dni powoduje, że kompletnie traci się kontakt z krajową rzeczywistością. Szkoda, że czytanie książek pozostaje ciągle w sferze moich marzeń".
Agnieszka Laskowska