Remigiusz Półtorak, Interia: Na jaką konkretną kwotę liczy pan z uruchomionej zbiórki na kampanię? Ile pieniędzy zebranych w ten sposób pana zadowoli? Szymon Hołownia: - Polskie prawo wyraźnie wskazuje, ile można wydać na kampanię prezydencką - około 18 milionów złotych. To jest kwota, którą pewnie wydadzą moi konkurenci, patrząc na wydatki z poprzednich lat. My zrobiliśmy wstępny kosztorys, przypuszczam, że w miarę rozwoju kampanii trzeba będzie do niego trochę dodać, ale to powinna być kwota między 5 a 10 mln złotych. Ci, którzy są w sztabie bardziej oszczędni i restrykcyjni mówią, że 5 milionów. Prowadziłem już wiele projektów i wiem, że kosztorys rośnie wraz z kolejnymi nieprzewidzianymi wydatkami, ale to i tak będzie znacznie mniej niż w przypadku kontrkandydatów. Chciałbym zebrać minimum pięć milionów złotych. Zawsze jak uruchamiałem fundację, to liczyłem kwotę i dzieliłem przez liczbę osób, które muszę przekonać - ile z nich jest w stanie dać mi 10, a ile 20 złotych. Znajdę te osoby. Według ostatniego sondażu prezydenckiego będzie nie tylko II tura, ale w niej może być bardzo zacięta walka, bo różnice są minimalne i niemal każdy kandydat może powalczyć z Andrzejem Dudą. Jak pan przyjął wyniki, które w razie przejścia do II tury dają panu 49,6 proc.? - Na tym etapie kampanii nie należy specjalnie przywiązywać się do sondaży. Dlatego, że myślę, iż wielu Polaków nie podjęło jeszcze decyzji tak do końca, na kogo chce głosować. Strategicznie to będzie ważne od drugiej połowy marca, od kwietnia. Wtedy wyniki trzeba będzie czytać z dużą uwagą. Z sondażami jest tak, że trzeba wierzyć we wszystkie i nie wierzyć żadnemu. Cieszy mnie to, że dystans między mną a Andrzejem Dudą w II turze - gdyby do niej doszło w takiej konfiguracji - jest tak mały, bo to pokazuje, iż zmiana prezydenta jest realna. Dlatego podstawowym celem jest teraz, aby znaleźć 4-5 milionów Polaków przekonanych, że warto dać mi szansę wejścia do II tury. Czyli przede wszystkim goni pan Małgorzatę Kidawę-Błońską, choć na razie jej przewaga jest wyraźna - 24 proc. do 10 proc. Czy najsłynniejszy gest ostatnich dni posłanki Lichockiej, mający niespodziewanie ogromny zasięg w mediach społecznościowych będzie miał duże znaczenie w kampanii? - Nie chcę zajmować się wewnętrznymi sprawami Prawa i Sprawiedliwości, ale ponieważ Andrzej Duda w czasie konwencji inaugurującej kampanię tak mocno związał swój los z partią, rezygnując w mojej ocenie całkowicie z jakiejkolwiek próby ubiegania się o inny elektorat, ma to dla niego dobre i złe strony. Stoją za nim struktury i działacze partii, ale też wszystko, co idzie na konto PiS-u od negatywnej strony będzie go obciążać. Dlatego myślę, że gest posłanki Lichockiej wpłynie na notowania prezydenta. Nie przeszacowywałbym tego wpływu, ale może mu to zabrać ok. półtora-dwa procent głosów. A pan komu odbiera głosy? Albo inaczej - komu chce pan je odebrać? - Z tego, co rozmawiam z ludźmi, widać, że mój elektorat jest bardzo ekumeniczny. I zmęczony dotychczasowym sposobem uprawiania polityki. Są tacy, którzy głosowali przed pięcioma laty na Andrzeja Dudę, na Bronisława Komorowskiego czy na Pawła Kukiza. Choć najbardziej cieszy mnie poparcie od tych, którzy mówią, że nie głosowali. W Polsce jest ok. siedem milionów osób, które nie głosują w ogóle, kilka milionów idzie na wybory raz na jakiś czas. Najbardziej zależy mi na tym, żeby dotrzeć do tych, którzy wypisali się z wpływu na nasze państwo, bo już nie wierzą, że jakikolwiek mają. Przez tę zbiórkę chcę też pokazać, że ludziom wraca sprawczość. Na razie były dwie poważne wpadki w kampanii. Pan zaliczył taką ze spotem wyborczym i nawiązaniem do katastrofy smoleńskiej, obóz prezydenta Dudy z "gestem Lichockiej". Jakie znaczenie może mieć reakcja, czyli umiejętność przyznania się do błędu? - Tego nie wiem, natomiast wiem, jak chciałbym się zachowywać w polityce. Jeśli popełniłem błąd, a popełniłem przez nieuwagę, to trzeba powiedzieć "przepraszam", a nie "wyrażam ubolewanie, jeśli ktoś poczuł się dotknięty...". Sprawy są proste. Czy ludzie w to wierzą, czy nie - to inna rzecz. Iluż miałem strategów, którzy potem doradzali, że trzeba było nic nie mówić, nie wycofywać się... Doradzano panu tak w sztabie? - Nie, nie bezpośrednio. Widziałem natomiast opinie ekspertów od PR-u i komunikacji, którzy wyśmiewali moje przeprosiny, twierdząc, że strategicznie powinienem brnąć do końca. A to byłby błąd. Dlatego, że generalnie cierpimy na deficyt prostych komunikatów. Nie mam aparatu partyjnego, który za mną stoi i musi podejmować jakieś wielkie gry. Kandyduje się na prezydenta na pięć lat, ale Szymonem Hołownią będzie się przez 70 albo 80.