Prof. Dudek: Strategiczny cel PiS
- Władza w sejmikach na wschód od Wisły, czyli na całej ścianie wschodniej to strategiczny cel PiS w tych wyborach - ocenia prof. Antoni Dudek, politolog z Uniwersytetu Kardynała Stefana Wyszyńskiego w Warszawie.

Jolanta Kamińska, Interia: Na ostatniej prostej przed wyborami PiS promuje spot o Polsce z przyszłości, do której PO zaprasza uchodźców. Dlaczego partia rządząca znów sięga po straszenie uchodźcami?
Prof. Antoni Dudek: - W polityce, jeśli coś przyniosło efekt, to się to ponawia. W 2015 roku temat uchodźców bardzo pomógł PiS-owi, więc skoro prezydenci dużych miast podpisali oświadczenie, w którym zdeklarowali otwartość na migrantów, to PiS postanowił to wykorzystać, zakładając, że ten argument pomoże.
A pomoże?
- Uważam, że nie. Nie mamy do czynienia z falą migracji taką jak w 2015 roku. Ludzie nie widzą w telewizji tłumów stojących u granic UE. Poczucie zagrożenia jest dziś mniejsze. Poziom histerii antyimigracyjnej osłabł. W 2015 roku ten strach był dość długo podtrzymywany przez rządową propagandę. Warto też zauważyć, że na poziomie realiów jest to absurdalne, bo polityka migracyjna to kwestia parlamentu, rządu, a nie samorządu. W tym przekazie chodzi oczywiście o grę na emocjach.
Politycy przekonują, że w tej kampanii mamy do czynienia z ogromną falą hejtu. Zgadza się pan?
- Hejt jest na pewno większy, choć jest to trudno zmierzyć.
Rafał Trzaskowski, twierdzi, że jego sztab analizował po jednym dniu z poprzedniej kampanii parlamentarnej i prezydenckiej. Okazało się, że w tej kampanii poziom hejtu i manipulacji jest o 300-400 proc. wyższy każdego dnia.
- Tych obelżywych postów rzeczywiście jest więcej, ale z tego już właściwie nic nie wynika. Nie martwią mnie zbytnio te manipulacje na Facebooku, które wyszły na jaw w związku z wyborami amerykańskimi, bo to jest broń jednorazowego użytku. Teraz będą robić to wszyscy. Będą fałszywe konta itd., a ludzie na to zobojętnieją. Efekt nowości już zadziałał. Rola kampanii w internecie, która była szalenie ważna w 2015 roku, moim zdaniem, osiągnęła swoje apogeum i już ważniejsza nie będzie. To, że hejtu być może będzie więcej przy kolejnych wyborach parlamentarnych, nie będzie miało szczególnego znaczenia.
Powstały dwa obozy wyborców, które utrzymują te antagonistyczne nastroje, a reszta jest wobec tego sceptyczna?
- Tak. I zachowanie tej reszty jest właściwie najciekawsze. Pytanie, czy hejt spowoduje, że oni w ogóle wyłączą się z polityki, czy zmobilizuje ich, żeby pójść głosować. Mówiąc krótko - to jest pytanie o frekwencję. Pierwszą odpowiedź poznamy już w niedzielę, bo albo frekwencja będzie wyższa od dotychczasowej - czyli 47 proc. - i wtedy to pokaże, że jednak ten hejt mobilizuje. Albo odwrotnie, frekwencja będzie niższa i wtedy się okaże, że tak naprawdę mamy do czynienia ze zjawiskiem, gdzie ludzie uciekają od tego sporu i nie chcą się angażować w wybory.
Tym razem wybory są szczególnym plebiscytem, w których Polacy po trzech latach rządów, mogą się opowiedzieć "za" PiS-em lub "przeciw". Zresztą, tak prowadzona jest kampania zarówno PiS-u jak i Koalicji Obywatelskiej.
Z analiz ekspertów Fundacji Batorego wynika, że frekwencja w tych wyborach może być rekordowa.
- Ja bym obstawiał, że przekroczymy magiczny próg 50 proc. Jeśli frekwencja będzie szczególnie wysoka w dużych miastach, to będzie to niekorzystne dla PiS, gdzie poparcie dla tej partii jest z reguły niższe. Ich bastiony to jednak wsie i małe miasteczka.
Wybory samorządowe zwykle bardziej mobilizują właśnie mieszkańców wsi i miasteczek.
- Tak, bo ludzie wybierają szefów małych ojczyzn, których znają. W wielkich miastach jest duża anonimowość. Jednak tym razem wybory są szczególnym plebiscytem, w których Polacy po trzech latach rządów, mogą się opowiedzieć "za" PiS-em lub "przeciw". Zresztą, tak prowadzona jest kampania zarówno PiS-u jak i Koalicji Obywatelskiej. Partia Kaczyńskiego cały czas mówi o programach rządowych, przypomina swoje sukcesy. Oba bloki podkreślają ogólnopolski wymiar tych wyborów. Wyniki psychologicznie określą szanse partii w kolejnych trzech kampaniach. Choć możemy być pewni, że obie strony będą w poniedziałek ogłaszać zwycięstwo. Dla mnie najciekawsza jest kwestia procentowych wyników do sejmików, a później kwestia koalicji. Bo wiemy, że w 2014 roku PiS matematycznie wygrał.
Ale władzę objął tylko w jednym województwie.
- I tym razem PiS może wygrać procentowo, ale przegrać w kwestii realnego rządzenia. Oczywiście, przedstawiciele partii mogą mówić, że każde województwo powyżej tego jednego, to już zwycięstwo, bo poprawili wynik.
A co naprawdę będzie sukcesem dla PiS?
- Władza w sejmikach na wschód od Wisły, czyli na całej ścianie wschodniej. Polska wschodnia to cel strategiczny PiS.
Czyli tzw. Polska B.
- Tak. To zawsze był pewien bastion PiS. Obecnie tam kierowana jest cała propaganda rządowa. Często oglądam "Wiadomości", z których nieustannie płynie taki przekaz, że "Polska B" została przez Platformę zdradzona, okradziona i porzucona. PiS wyraźnie zwraca się w stronę tego elektoratu, bo liczy tam na ponadprzeciętną frekwencję. Choć to Polska zachodnia, z reguły przychylniejsza opozycji, ma tradycję wyższej frekwencji. I teraz przed PiS-em spore wyzwanie, żeby zmobilizować ten mniej aktywny wschód.
Jeśli ludowcy nie zdobędą dwucyfrowego wyniku - na który liczy ich lider - to znaczy, że PSL idzie pod wodę. Jego szanse na wejście do Sejmu gwałtowanie zmaleją.
Tam grunt pod nogami będzie tracić PSL?
- Generalnie PiS w całej Polsce walczy z PSL-em, ale rzeczywiście najbardziej zacięta walka jest na wschodzie, gdzie w małych ojczyznach PSL jest najsilniejszy. Jeśli uda się wypchnąć PSL z samorządu, albo choć osłabić, to potem ludowcy mogą mieć problem z przekroczeniem progu wyborczego w wyborach parlamentarnych. A to ma fundamentalne znaczenie dla PiS-u. Moim zdaniem, w planach strategicznych prezesa szansa na samodzielne rządy PiS-u jest przede wszystkim oparta na założeniu, że PSL-owi nie uda się wejść do kolejnego Sejmu i wtedy PiS mogłoby mieć samodzielną większość.
Tak jak miało to miejsce w przypadku lewicy w 2015 roku.
- To jednak karkołomne rozumowanie, bo PSL jest potężnie zakorzeniony w polskiej polityce. Co prawda wszystko się zmienia, a PiS jest na fali. Ale jeśli ludowcy nie zdobędą dwucyfrowego wyniku - na który liczy ich lider - to znaczy, że PSL idzie pod wodę. Jego szanse na wejście do Sejmu gwałtowanie zmaleją.

Te wybory to dla PSL-u walka o przetrwanie?
- To szalenie ważne wybory dla PSL-u i tego, co będzie dalej na polskiej wsi. Jeśli PSL zniknie, to wyborcy na wsi nie mieliby przez długie lata alternatywy dla partii Kaczyńskiego. Zresztą podział na Polskę wielkich miast i małych ośrodków, który zawsze istniał, będzie się wyostrzał, bo PiS wziął to na sztandary i przedstawiają się jako obrońcy małych ośrodków. To przynosi efekty, choć oczywiście prawdziwa weryfikacja nastąpi dopiero w toku trzech najbliższych kampanii wyborczych.
Zmiana premiera np. po majowych wyborach do PE byłaby bardzo trudna do wytłumaczenia i groziła wizerunkową katastrofą.
Sprawa taśm z udziałem premiera Mateusza Morawieckiego może zaszkodzić PiS-owi w tych wyborach?
- Ja nie wierzę, że taśmy bezpośrednio wpłyną na zachowania wyborcze. To jeden z wielu argumentów w wojnie między PiS-em i antyPisem. Natomiast na pewno taśmy wpłynęły na sytuację wewnątrz obozu rządowego, tzn. umocniły przeciwników premiera, ale paradoksalnie umocniły też Morawieckiego, ponieważ sam Jarosław Kaczyński musiał się mocno zaangażować w jego obronę. Teraz sytuacja jest trochę patowa, bo wynik wyborów samorządowych wpłynie na pozycję premiera, który był ich twarzą. Kiedy Mateusz Morawiecki zastąpił Beatę Szydło, w jednym z wywiadów prezes PiS mówił, że zadaniem nowego premiera jest wygranie trzech kolejnych wyborów i to będzie miarą oceny jego skuteczności. Teraz zobaczymy pierwsze efekty. Jeżeli w PiS-ie będzie panowało przekonanie, że wybory poszły źle, to kierownictwo partii zacznie wywierać presję na prezesa Kaczyńskiego, sugerując, że być może popełnił błąd z Morawieckim i należy go wymienić jeszcze przed wyborami parlamentarnymi.
Kiedy pana zdaniem ten pat się zakończy?
- Kiedy Kaczyński, na użytek wewnętrzny, uzna wynik wyborów za sukces PiS. Wówczas Mateusz Morawiecki będzie przez niego broniony już do końca kadencji. Zmiana premiera np. po majowych wyborach do PE byłaby bardzo trudna do wytłumaczenia i groziłaby wizerunkową katastrofą. Jeśli ocena wewnętrzna Jarosława Kaczyńskiego będzie odwrotna, wówczas może, ale wcale nie musi, dojść do zmiany szefa rządu nawet jeszcze w tym roku.
--