Jakub Szczepański, Interia: Kim się pani bardziej czuje? Związkowcem, pielęgniarką czy już politykiem? Joanna Wicha, Razem: - A można wszystkimi naraz? Bo właśnie tak się czuję. Przez 37 lat byłam pielęgniarką, od 1996 r. jestem w związkach zawodowych, a to naczynia połączone. Teraz, kiedy zostałam posłanką, trudno żeby coś się zmieniło w moim postrzeganiu samej siebie. To pewnie możliwe, ale nie należę do takich osób. W Razem jestem od 2015 r., w zasadzie cały czas we władzach. Może to nie była polityka przez wielkie "p", ale uczyłam się być polityczką. Teraz uczę się być posłanką. Na czym polega pani fenomen, o którym tyle się słyszy na lewicy? Bez skutku startuje pani bodaj od 2018 r., a nagle udało się zgarnąć mandat posła? - Odkąd jestem w partii, startuję. Nikt nie zmusza, ale to pewien obowiązek. W 2015 r. startowałam z Chełma, jako typowy "wypełniacz" listy. Zdobyłam jakieś 350 głosów. Potem w 2018 r. wzięłam udział w wyborach samorządowych, rok później w parlamentarnych. Pierwszą rozpoznawalność dał mi rok 2019 r. Chociaż kandydowałam z 13. miejsca na liście warszawskiej, dostałam ponad 3 tys. głosów. Z punktu widzenia mojej organizacji, tamtą kampanię stawiano za wzór. Część tegorocznych wyborców na pewno ją pamięta. Co z tym fenomenem? - Nie wiem, skąd się wziął. Na pewno zagłosowało na mnie mnóstwo młodych osób. Moja córka ma 29 lat, prowadzi konto na Instagramie. Zuzka publikuje tam swoje rysunki, ma sporo znajomych. Piszą do niej zupełnie obcy ludzie, którzy gratulują takiej mamy jak ja. Córka mi nawet powiedziała, że mam fanklub. To niesamowite. Wygrała pani Instagramem? - Już w czasie kampanii dostawałam wiele wiadomości przez Instagram. Dla mnie to mało intuicyjne narzędzie. Z racji wieku i przyzwyczajeń byłam raczej facebookowa. A nagle się okazało, że to dość obce dla mnie medium zaczęło spełniać swoją rolę. Na pewno dzięki dziewczynom ze "Wschodu" ("ruch odważnych osób, które nie boją się konfrontować polityków i zarządy koncernów energetycznych z rzeczywistością" - przyp. red.), bo one mnie poleciły. Trudno mi powiedzieć, o co chodzi z tym fenomenem. Może jestem naturalna? Zaskakuje mnie to wszystko. Naprawdę pani nie wie czy tylko nie chce mi powiedzieć? - Brzmi słabo medialnie, ale wychodziłam sobie wynik. Odchorowałam kampanię, rozłożyłam się później na dwa tygodnie. Nie liczyła pani na wygraną? - Arytmetyka to wykluczała. Byłam numerem dwa, pod Warszawą, gdzie lewica zdobywa zazwyczaj jeden mandat. Niekoniecznie rokowało to na dobry wynik. Zdaje się, że dzięki pani Andrzej Rozenek nie dostał się do Sejmu z list KO. - To dla mnie szokujące, że ze względu na mój wynik ktoś z listy, która nie ma za wiele wspólnego z lewicą, straci miejsce w Sejmie. Do głowy by mi to nie przyszło. W pewnym momencie, w trakcie liczenia głosów, zagrażałam Karinie Bosak, jednak ocalała. No i padło na Andrzeja Rozenka. Różnica 61 głosów. Nie uważa pani, że Andrzej Rozenek to jednak polityk kojarzony z lewicą? - Może nie mówmy o panu pośle, bo to historia Nowej Lewicy. Nie chciałam nikomu robić krzywdy swoim startem, on reprezentował listę KO. Marzyłam o sukcesie swoim, ale i Arkadiusza Iwaniaka. Niestety, dostaliśmy trochę bęcki jako lewica, więc się nie udało. Chyba nawet jako posłanka nie może się pani rozstać z tym swoim szpitalem? - Wróciłam dwa dni po ogłoszeniu wyniku wyborów. Co powiedzieli znajomi z pracy? Były żarciki, bo została pani posłanką? - Mam bardzo dobre relacje w pracy, faktycznie trochę dworowali. Chociaż mówili do mnie per "pani poseł", zanim jeszcze zdobyłam mandat. Dopytywali, gdzie zakładam biuro, co dalej. Okazji do żartów było mnóstwo. Chyba do końca nie wierzyli, że mi się udało. Na pewno odbiór tej sytuacji był pozytywny. Żałowali tylko, że odeszłam. Jest pani niezastąpiona? - Pracowałam w pracowni diagnostycznej na kardiologii dziecięcej, to dość specjalistyczne sprawy. Zakładam holtery, robiłam ergospirometrię, próby pionizacyjne. Wie pan w ogóle o co chodzi? Orientuję się jako ojciec. Przyszedł ktoś na pani miejsce? - Młoda dziewczyna, którą nauczyłam wielu rzeczy. Nie wszystkich. Kiedyś będę musiała nadrobić (śmiech). Dlaczego w sieci brak informacji na pani temat? - A po co miałyby tam być? Chcę być zwykłą posłanką, która zajmuje się swoim okręgiem wyborczym. Kiedy mi pan powiedział, że nie będziemy rozmawiać przed kamerą, trochę się uśmiałam. Nie cierpię ich. Na pewno nie stanę się posłanką, która przesiaduje w mediach. To nie moja bajka. Wolę pojechać do ludzi, porozmawiać, pomóc. Teraz będą pani robić zdjęcia, biegać za panią z kamerami, pochwali się pani publicznie majątkiem. Mogę jeszcze chwilę wymieniać. Po co pani to wszystko było? - Trwa właśnie akcja "Stop seksualizacji zawodów medycznych". Na fotografii, którą przy tej okazji wrzuciłam na Twittera, wyglądam jak siedem nieszczęść: brak makijażu, jakbym miała na karku dwadzieścia lat więcej. Wylał się tam na mnie niesamowity hejt. "Takiej starej babie seksualizacja nie zagraża". Obrzydliwe. - Szambo się tam wylało. Przyznam, że jeszcze rok temu pewnie siedziałabym i płakała. Tylko jak idzie się do polityki, człowiek musi mieć trochę grubszą skórę. Bo, tak jak pan powiedział, będą robić mi zdjęcia albo sprawdzać majątek, którego nie mam (śmiech). Rozumiem, że dziennikarze zainteresują się moim dzieckiem, wnuczką, gdzie tańczyłam. I w sumie nie wiem teraz, czy wypada mi podrygiwać jako posłance. Sanna Marin, była już premier Finlandii, chodziła nawet na dyskoteki i nikogo to nie oburzało. Dużo pani tańczy? - Przypomnę, że żyjemy w Polsce. Po prostu tańczę. Najchętniej sama, w parze idzie mi średnio. Kocham to! Gdybym miała czas, żeby pouczyć się profesjonalnie, wzięłabym się za tango. Wracając do sedna: na pewno nie boję być na widelcu. Nie mam niczego do ukrycia, broni mnie naturalność. Przecież nigdzie się nie chowam. Zauważyłem, w końcu gadamy. - Gadać mogę godzinami, też to lubię. No i się nie boję. W środę przemawiałam z mównicy sejmowej w koszulce pielęgniarskiej. Dla niektórych to może być rodzaj wygłupu. A ja po prostu jestem pielęgniarką, więc dalej będę tak robić. Jako posłanka nie odetnie się pani od kolegów i koleżanek z branży? - Pierwszy raz pomyślałam o zaangażowaniu się w politykę w 2015 r., kiedy wywalczyłyśmy "zembalowe" (chodzi o dodatek dla pielęgniarek i położnych przyznany na kilka lat - red.). To był jeden z pierwszych bodźców. Pomyślałam, że jako związkowcy odcinamy się od polityków. I to bez sensu. Dlaczego? - Bo "nie można pozwolić, żeby jakakolwiek partia się do nas przykleiła". To szkodzi związkom i tak dalej. Wszyscy tak mówiliśmy, a na koniec dnia trzeba było iść do polityków, prosić o pomoc w Sejmie. Stwierdziłam, że fajnie byłoby to wszystko łączyć: politykę, związki, najlepiej jeszcze parlament. Tylko mandat poselski nie był nawet w sferze moich marzeń. Kiedy została pani posłanką, związkowcy się otworzyli? - Widać zmianę, proszą nas o pomoc. Jeździmy na interwencje, choćby pielęgniarki zaczęły przychodzić na rozmowy do polityków. Moja rola to trochę być pomostem między władzą, a określoną grupą zawodową. Ale nie tylko, bo to byłoby nie w porządku. Cieszę się, że jako członek komisji zdrowia mogę męczyć przewodniczącego o podwyżki. I na pewno nie przejdzie pani na ciemną stronę mocy? - No nie. W tej rozmowie wyszliśmy od moich trzech osobowości. Wciąż będę je łączyć. No i dalej będę jeździć rowerem. Jeździ pani rowerem? - Wszędzie. Chwilowo nie mogłam, bo zrobiło się zimno, a podczas kampanii nabawiłam się zapalenia oskrzeli. Dwa tygodnie w łóżku leżałam, ale niebawem wrócę. W śniegu pani jeździ? - Pewnie! W tym roku nie wsiadłam na rower raz. To była środa, na przełomie lutego i marca, jakoś za piętnaście ósma. Na zewnątrz miała być gołoledź. Wyszłam z domu, wyniosłam rower, usiadłam na siodełku. Chciałam jechać do pracy i okazało się, że koła... kręcą się w miejscu! Oczywiście słyszałam wcześniej wiadomości w radio, ale je zbagatelizowałam. To był jedyny raz. Podróżuje pani w kasku, mam nadzieję? Bo skoro gołoledź, zawsze można się uszkodzić. - Piiiiip! Ale obiecuję, będę. Skoro jestem posłanką, powinnam świecić przykładem. Nie ma obowiązku, bez nerwów. Niech mi pani powie, dlaczego akurat Razem? Ledwie po jednym spotkaniu? Co panią urzekło? - Młodość! Tych, którzy siedzieli wtedy na spotkaniu Razem przy Smolnej w Warszawie. Mnóstwo młodych osób. Pomyślałam sobie: wreszcie nie ma starych dziadów, takich jak ja. Czyli jako "stary dziad" poszła pani do młodych? - Tak! Poczułam powiew świeżości, coś nowego. Żadni rutynowi politycy. Pomyślałam, że to coś fajnego, skoro będę uczestniczyć w tworzeniu jakiejś organizacji. To było pociągające. No i naprawdę lubię młodych ludzi. Może to właśnie ten fenomen, o który mnie pan dopytywał? Dlatego pracowałam z dziećmi, a nie dorosłymi. Podczas kampanii ktoś próbował nazywać panią "komunistką". A za PRL pani podobno organizowała bibułę? - Nie do końca. Miałam epizod solidarnościowy, ale wynikał z mojego zamiłowania do sportu. Uprawiałam go od wczesnego dzieciństwa, w liceum medycznym też zapisałam się do klubu. Biegałam, również na nartach. Mój trener był działaczem opozycji, jego znajomi należeli do Solidarności. Jeździliśmy razem w góry, słuchaliśmy bardów. A ja nie miałam pełnej świadomości, kim oni są. Trener nie opowiadał. To skąd ta przygoda solidarnościowa? - Dostałam kiedyś parę rzeczy do przechowania, przedruki: Sołżenicyn, Orwell, jeszcze jakieś pozycje. Trzymałam to wszystko w internatowym tapczanie, dosłownie kilka dni. Chyba zadenuncjowała mnie koleżanka. Nie wiem tego na sto procent, ale była córką milicjanta. To była końcówka liceum. Po powrocie z obozu sportowego dostałam wezwanie na milicję. Przesłuchiwano mnie trzy razy. Nie było strasznie nieprzyjemnie? - Było. Za pierwszym razem atmosfera spokojna i miła. Za drugim, nie bardzo niemiło. Ostatni raz najgorzej, bo ciągle nic nie chciałam powiedzieć. Nikt mnie nie bił, nic z tych rzeczy. Tylko wpadłam w krzyżowy ogień: dookoła mnie trzech panów, szybko zadawali mi pytania. A ja miałam siedemnaście czy osiemnaście lat. Nie byłam na to przygotowana, chociaż wybrnęłam. Nie powiedziała pani czy nie wiedziała? - Nie mówiłam, chociaż wielu rzeczy zwyczajnie nie wiedziałam. Oczywiście Sołżenicyn był nielegalny, to było jasne. Tylko nie miałam świadomości kto jest kim, kto za co odpowiada w strukturach Solidarności. Dla mnie chodziło o trenera, jego znajomych czy przyjaciół, a nie jakichś działaczy. Paradoksalnie, dzięki przesłuchaniu dowiedziałam się, z kim mam do czynienia. Przydałaby się pani w ministerstwie zdrowia? Kto byłby najlepszy jako szef resortu? - Jestem zbyt świeża politycznie na ministerstwo, mam w sobie wiele pokory. To jeszcze nie pora. Należę do komisji zdrowia i bardzo się z tego cieszę. Nie potrafię wskazać kandydata na ministra. Nie znam takiej osoby. To dobrze, że Razem nie wchodzi do rządu? - Ależ się pan zrobił polityczny! Co to za wywiad bez trudnych pytań? - Muszę kończyć, spieszę się na konferencję do Sejmu (śmiech). A na poważnie: wiele rządów obiecywało podniesienie PKB na służbę zdrowia. Chcecie 8 proc., a mamy 6 proc. Mam rację? - Mamy 5 proc. Nawet kiedy padały takie obietnice w expose różnych premierów, żaden się z nich nie wywiązywał. W naszej umowie koalicyjnej nie zapisano żadnych liczb. A można było wpisać, choćby na początek, 6,5 proc., a potem je stopniowo podwyższać na ochronę zdrowia. Póki nie ma takiej deklaracji, jak miałabym spojrzeć w twarz moim kolegom i koleżankom z ochrony zdrowia? Przecież mieliśmy to w programie. Lepiej powiedzieć wyborcom, że nie mogliście nic zrobić, chociaż wygraliście? - Mamy komisje. Obecność w klubie Lewicy daje nam sporo możliwości. Sprawstwo, bo politycy i polityczki Razem są wiceprzewodniczącymi komisji. Ścieranie się w parlamencie wypracowuje dobre projekty ustaw. Mając przy tym dobre relacje z rządem, można zmieniać rzeczywistość. Stołki ministerialne nie są niezbędne. Jakub Szczepański