Czarna teczka, którą Manfred N. zasłania twarz, jest jak mur oddzielający go od reszty świata. Siwe włosy, znak czasu, ukryte są pod czapką. Na czerwony golf narzucona ciemna marynarka. Unika zdjęć. - Nie mam nic do powiedzenia - mówi. Potem, ten odznaczony medalem "za zasługi dla ludu i ojczyzny" mężczyzna siada na sądowej ławie, coś notuje. Pół wieku później, jest tak samo spokojny, jak w marcu 1974 r., gdy celował w plecy Czesława Kukuczki. Kim był Czesław Kukuczka? Wiesław Kukuczka, syn Czesława, nie wie kiedy w umyśle jego ojca zrodził się plan ucieczki. Czy ktoś podsunął mu ten pomysł, czy też wpadł na niego podczas samotnych rozmyślań, na zawsze pozostanie już zagadką. - Ojciec nic nie powiedział, po prostu wyszedł z domu. Wrócił w urnie - mówi. - Mama pokwitowała odbiór, pochowaliśmy go na cmentarzu. Ludzie przyszli popatrzeć, jak wygląda urna. W tamtych latach to było coś niespotykanego - dodaje. Z Wiesławem spotykam się w Kamienicy, wsi położonej na południu Polski. To tutaj, w lipcu 1935 r., urodził się jego ojciec. Czesław jako nastolatek uczestniczył w budowie Nowej Huty, by wkrótce wrócić do rodzinnej miejscowości, nie mogąc poradzić sobie z ciężkimi warunkami pracy. Rok po powrocie wpadł w poważne kłopoty. W wieku osiemnastu lat został skazany za przywłaszczenie mienia społecznego, choć jak twierdził, był jedynie ofiarą działania innych pracowników. Restauracja, której Kukuczka był szefem, popadła w spore długi. Tłumaczył, choć to tylko jego relacja, że kradli inni. Odsiedział rok, wyszedł warunkowo, musiał jednak spłacić dług. Zaczął pracować, najpierw jako budowlaniec, potem jako strażak w Jaworznie, Limanowej i Bielsku-Białej. Doczekał się stopnia młodszego ogniomistrza. Był chwalony przez kolegów. Z biegiem czasu ożenił się, doczekał trójki dzieci. Wiesław jest przekonany, że jego ojca do ucieczki zmusiła trudna sytuacja finansowa. - Pracował, a większość pensji musiał oddawać - opowiada. "Widziałem, jak cierpiał" Erhard T. był kierowcą ciężarówki w Ministerstwie Bezpieczeństwa Państwowego Niemieckiej Republiki Demokratycznej, znanym bardziej jako Stasi. Zazwyczaj T. woził materiały na plac budowy lub pomagał w przeprowadzkach. 29 marca 1974 r., mającemu wówczas 39 lat mężczyźnie, przełożony wręczył klucze do karetki i kazał jechać na dworzec Friedrichstrasse. W tamtym czasie znajdowało się tam przejście graniczne w podzielonym murem Berlinie. T. odebrał tam ciężko ranego mężczyznę i przetransportował do lecznicy znajdującej się przy centralnym areszcie śledczym Stasi, oddalonej o kilkanaście kilometrów od miejsca zdarzenia, zamiast do pobliskiego szpitala klinicznego. - Widziałem, jak cierpiał, jęczał z bólu - powie pół wieku później 89-letni Erhard T. przed Sądem Krajowym w Berlinie. W samochodzie, który prowadził, nie było ani lekarza, ani sanitariusza. Odprowadził go na pewną śmierć Miesiąc wcześniej Czesław jakby rozpłynął się w powietrzu. Wyszedł z domu, nie pojawił się w pracy, zniknął bez śladu, pozostawiając za sobą jedynie szereg pytań. Czy już wtedy kiełkował w nim plan ucieczki na Zachód, czy dopiero w Berlinie Wschodnim zaczął go konkretyzować? Tego nikt nie wie. Kukuczka "odnalazł się" 29 marca 1974 r. Około godziny 12:30 zgłosił się do ambasady Polskiej Rzeczpospolitej Ludowej w Berlinie, twierdząc, że ma do przekazania ważną wiadomość. Został zaprowadzony do jednego z pomieszczeń, gdzie poinformował pracowników placówki, że nie chce wracać do kraju. "Miał przy sobie podejrzaną teczkę, w której rzekomo miał być materiał wybuchowy" - przekazał w raporcie do Warszawy radca prawny polskiej ambasady. Czesław postawił władzom ultimatum, jeśli nie znajdzie się do godziny 15 w Berlinie Zachodnim, zdetonuje ładunek. Jeśli żądania nie zostaną spełnione, jego wspólnicy zdetonują ładunki w różnych częściach miasta. Negocjacje z mężczyzną prowadził m.in. płk Maksymilian Karnowski. Próby uspokojenia Kukuczki okazały się bezskuteczne. Karnowski, udając ustępstwa, zyskał jedynie czas. Kiedy wyszedł z pokoju, pod pretekstem przygotowania odpowiednich dokumentów, natychmiast poinformował o całej sytuacji Stasi. Decyzja zapadła błyskawicznie: Polak ma zostać "unieszkodliwiony". Bez skrupułów, Karnowski odprowadził Kukuczkę na pewną śmierć, wręczając mu na pożegnanie kilka zachodnich marek. Potem przekazał w ręce Stasi, która zapewniała, że zawiezie go na przejście graniczne. Strzał w plecy W toalecie na Friedrichstrasse Kukuczka pozbył się kluczowego elementu swojej mistyfikacji - fałszywej bomby, która w rzeczywistości okazała się fragmentem hydrantu. Okazało się, że cała historia o siatce współpracowników również była jedynie przemyślanym blefem. Stempel w paszporcie miał być formalnością. Czesław minął trzeci, ostatni, punkt kontrolny. Od celu dzielił go kilkanaście kroków. Być może poczuł ulgę. Nagle zza pleców wyłoniła się postać w ciemnym płaszczu, która wyciągnęła pistolet i strzeliła w plecy Polaka. Ten zmarł kilka godzin później. Nikt nie udzielił mu pomocy. Świadkami morderstwa były trzy niemieckie nastolatki, które wracały ze szkolnej wycieczki. Dzięki przypadkowej obecności dziewczyn sprawa dotarła na łamy zachodnioniemieckiej prasy. Choć w warunkach zimnej wojny możliwości dziennikarzy były ograniczone. Prócz krótkiej notki nie udało się ustalić, kim była postrzelona osoba i co się z nią później stało. Tymczasem oficjalna wersja wydarzeń, przedstawiona w raporcie Stasi z 4 kwietnia, budzi poważne wątpliwości. Według tego dokumentu Kukuczka miał być uzbrojony i stanowić bezpośrednie zagrożenie dla życia pogranicznika. Dlatego został postrzelony. "Chciał jechać do USA" - Ojciec chciał jechać do USA, ale tego dowiedziałem się dopiero kilka lat temu. Mówił wtedy w tej ambasadzie, że ma tam dwie ciotki. I rzeczywiście miał, mieszkały tam siostry mojej babci, czyli jego mamy - opowiada mi Wisław, syn Czesława. - Czy rzeczywiście chciał potem dotrzeć do tych Stanów, tego to nie wiem - dodaje. - Nie rozumiem tylko dlaczego musieli do niego strzelać. Skoro wszedł do tej ambasady i powiedział, że mam bombę, to mogli go obezwładnić, potem skazać. A nie od razu mordować - mówi. Dopiero po dwóch miesiącach, 22 maja 1974 r., rodzina Kukuczki została oficjalnie poinformowana o jego śmierci. Wdowa otrzymała urnę z prochami i osobiste rzeczy męża. Nigdy nie dowiedziała się, w jakich okolicznościach zginął. Zmarła w 2013 r., trzy lata przed opublikowaniem pierwszego tekstu Filipa Gańczaka, dziennikarza, pracownika Instytutu Pamięci Narodowej i autora książek o historii Niemieckiej Republiki Demokratycznej. Zbieg okoliczności - Po upadku muru berlińskiego i zmianach demokratycznych w tej części Europy stopniowo można było się zapoznawać z archiwaliami tajnych służb państw bloku wschodniego. To powoli pozwalało na karanie niektórych sprawców zbrodni komunistycznych - mówi Gańczak, który jako jeden z pierwszych zapoznał się z archiwalnymi dokumentami dotyczącymi sprawy Kukuczki i był współautorem tekstów opisujących tę sprawę. - W 1999 r. niemieccy śledczy natrafili na protokół sekcji zwłok, w którym pojawiło się nazwisko Kukuczki. Wtedy połączyli ten dokument ze sprawą opisaną przez trzy nastolatki w 1974 r. Jednak wtedy wciąż brakowało nazwiska tego, kto strzelał - opowiada. Przełom w sprawie Kukuczki nastąpił dzięki żmudnej pracy archiwistów, którzy zrekonstruowali zniszczone przez Stasi dokumenty. Dzięki temu udało się odtworzyć m.in. akt zgonu Kukuczki i raporty służb na temat okoliczności jego śmierci. Gdy w 2016 r. sprawa pierwszy raz została opisana w mediach, zainteresował się nią dr Hans-Hermann Hertle. - Skontaktował się ze mną, ponieważ nie zna polskiego. Odwiedzaliśmy kolejne archiwa, starając się ustalić jak najwięcej szczegółów - mówi Gańczak. Serię artykułów o okolicznościach śmierci Czesława Kukuczki dwójka naukowców opublikowała w 2016 i 2017 r. - Wtedy nie znaliśmy jeszcze akt Manfreda N., który w 1974 r. został odznaczony za zapobieżenie rzekomemu atakowi terrorystycznemu - dodaje. W 2018 r. własne śledztwo wszczęła Oddziałowa Komisja Ścigania Zbrodni przeciwko Narodowi Polskiemu IPN w Poznaniu. To właśnie ono okazało się przełomowe. Na wniosek prok. Artura Orłowskiego za Manfredem N. wystawiono list gończy, a Sąd Okręgowy w Poznaniu wydał w lipcu 2021 r. Europejski Nakaz Aresztowania. Strona niemiecka odmówiła wydania Polsce byłego funkcjonariusza Stasi, ale zdecydowała się sama postawić mu zarzuty. Proces - Scena, którą wtedy widziałam, była surrealistyczna. Jak w kiepskim filmie - opowiada przed sądem Martina S. To jedna z trzech nastolatek, które były naocznymi świadkami ostatnich chwil życia Kukuczki. Dziś kobieta ma 65 lat i opowiada, że przez wiele lat czuła strach, jak ktoś zachodził ją od tyłu. - Ja na rozprawach nie byłem. Swoje się do Niemiec już najeździłem - mówi Wiesław, syn Czesława. - To wciąż dla mnie jest bolesne. Ja wtedy byłem nastolatkiem, a tu trzeba było szybko dorosnąć, pójść do pracy. Mama pracowała wtedy w szpitalu, ale zarabiała niewiele - opowiada. Mężczyzna wraz z dwójką swojego rodzeństwa występuje w sprawie jako oskarżyciel posiłkowy. - Jeśli to zrobił, powinien za to odpowiedzieć - mówi Wiesław i zastanawia się czy jego ojciec był jedyną ofiarą Manfreda N. Mężczyzna, który dziś ma 80 lat, odpowiadał z wolnej stopy. Na co dzień mieszka na obrzeżach Lipska w domu jednorodzinnym. Sąd w Berlinie skazał go na 10 lat więzienia. Chcesz porozmawiać z autorem? Napisz: dawid.serafin@firma.interia.pl ----- Bądź na bieżąco i zostań jednym z ponad 200 tys. obserwujących nasz fanpage - polub Interia Wydarzenia na Facebooku i komentuj tam nasze artykuły!