Miał 20 lat i czekał na przydział do Formozy, jednostki wojskowej płetwonurków bojowych, co było jego największym marzeniem. Wcześniej, by zostać komandosem, cały wolny czas poświęcał na podnoszenie sprawności fizycznej. - Udało mi się wynieść ponad przeciętną. Nagle to prysło, rozsypało się jak domek z kart - wspomina dzisiaj Rafał Gręźlikowski. Informacja o nowotworze go przybiła, ale jeszcze większym ciężarem do udźwignięcia dla młodego, wysportowanego chłopaka była konieczność pogodzenie się z utratą lewej nogi. Amputację kończyny powyżej kolana przeszedł w październiku 1996 roku. - Pozamiatała wszystko, co miałem w głowie poukładane na resztę życia - przyznał. "Rower stał się moimi skrzydłami" Nie ukrywa, że były chwile, kiedy chciało mu się płakać. Jednak zwyciężył w nim niedoszły komandos. - Zacząłem walczyć, próbować przekuć to, co mi pozostało, na kolejne odsłony aktywności fizycznej. - Rower stał się moimi skrzydłami - mówi. I choć pojawił się na samym początku uczenia się życia z jedną nogą, to podjął również wiele innych wyzwań. - Ze 20 dyscyplin sportowych wówczas musnąłem. Aktywność była sposobem na fizyczne, ale i psychiczne wyrzucenie z siebie różnych niefajnych emocji, które kłębiły się w jego głowie i potrzebowały jakiegoś ujścia. Efekt - ponad sto medali i tytułów mistrzowskich. Wśród najważniejszych wymienić trzeba ten pierwszy, zdobyty zaledwie trzy lata po amputacji, w 1999 roku został mistrzem Polski w biegu na 200 metrów i trafił do reprezentacji Polski w lekkiej atletyce. Próbował sił również w pchnięciu kulą, wciąż pojawiał się na siłowni. Wyrzeźbił muskuły tak, że w 2002 roku wystartował na pierwszych ogólnopolskich zawodach w nowo powstałej dyscyplinie sportu osób niepełnosprawnych - kulturystyce. Zwyciężył, a jeszcze tego samego roku został mistrzem Polski w podnoszeniu ciężarów. Rok później trafił do niego pierwszy tytuł mistrza Polski w kulturystyce. Jednak konieczność pilnowania surowej diety sprawiła, że postawił na ciężary. Jako reprezentant Polski wielokrotnie zostawał mistrzem Polski, został także międzynarodowym mistrzem Słowacji i Litwy, złotym medalistą Pucharu Europy w wyciskaniu sztangi leżąc (jego rekord życiowy uzyskany w Budapeszcie to 195 kg). - W ciągu trzech lat udało mi się zdobyć tytuły mistrza Polski w trzech różnych dyscyplinach - mówi z dumą. - Tak byłem zawzięty. Wytrenować kikut Ponieważ wciąż miał problemy z chodzeniem, postanowił jeździć. Okazało się to trudniejsze niż się spodziewał. Odciętą nogę powyżej kolana zastępowała bowiem bardzo niedoskonała proteza. Ze smutkiem konstatuje, jak bardzo jest się niepełnosprawnym w Polsce. - Dobra, co nie znaczy najlepsza proteza, dzięki której mogłem wówczas funkcjonować, to był koszt powyżej 100 tys. zł. Państwo zapewniało w tamtym czasie 2800 zł - wspomina. - To bardzo przygnębiająca perspektywa dla kogoś, kto chciałby ponownie stanąć "na nogach". Przyznaje, że początki rowerowej przygody nie były łatwe. - Każde nachylenie się na stronę protezy oznaczało mało przyjemną glebę. Kiedy rower przechylał się na lewą stronę podczas zatrzymywania się, od razu puszczałem kierownicę, rączki do przodu, bo wiedziałem, czym to się skończy - opowiada. Z biegiem czasu nauczył się podpierania już tylko na swojej prawej stronie. Zaczęła też rosnąć jego forma fizyczna. - Musiałem wytrenować kikut, bo po amputacji powyżej kolana nie miałem do dyspozycji ani mięśni łydki, ani przyśrodkowych i dwugłowych. Zostają tylko pośladkowe. Zero kontroli stopy na pedale. Potrzebne więc są pedały platformowe, bo np. z spd się nie wypnę - wyjaśnia. Dookoła świata na rowerze... z kotem Na jego szczęście dosyć szybko trafił na jednego z producentów protez i okazało się, że jest doskonałym materiałem na tzw. modela. - To on zapewnił mi na początku dobry sprzęt. Później już sam nauczył się walczyć o dobre protezy. - Choć nie jest to łatwe. To dosłownie walka o ogień. Trzeba być niezwykle zdeterminowanym, wykazać się śmiałością, otwartością do kontaktów, by zdobyć coś, co niepełnosprawni powinni dostać z dnia na dzień - stwierdza. Teraz dysponuje taką protezą, że kiedy chodzi w długich spodniach, bardzo trudno rozpoznać, że jest osobą niepełnosprawną. - Wszystko zaczęło się układać, zacząłem otwierać się na kontakty międzyludzkie. Jeździć na zawody, pojawiły się pierwsze sukcesy. Zaczęło się toczyć, jak rowerem z górki - śmieje się Rafał. "Trzeba mieć w głowie nielogiczny upór" Przekonuje, że przezwyciężając niepełnosprawność "trzeba mieć w głowie nielogiczny upór". - Trzeba się uzbroić w głęboką wiarę, że warto, że to jest nasze życie i mamy tylko dwie drogi wyjścia - albo usiądziemy i zaczniemy płakać, użalać się nad sobą i nie ruszymy już z tego miejsca, utkniemy na tyle, że przegramy swoje życie, albo postawimy wszystko, absolutnie wszystko, co mamy, na jedną kartę, żeby o swoje życie zawalczyć, coś osiągnąć. A może nawet uczynić je najpiękniejszym, jakie mogliśmy kiedykolwiek mieć, bo nagle postrzegamy je dużo głębiej, aniżeli w sytuacji, kiedy jesteśmy sprawnymi ludźmi i wielu płaszczyzn życia nie potrafimy dostrzec, lekceważymy je, traktujemy je jako standard, który nam się należy. Nauczył się poświęcać więcej niż jednej pasji jednocześnie. - Realizuję się wielopłaszczyznowo. Czerpiąc przyjemność z rowerowych eskapad popadłem w pasję historyczno-rycersko-zamkową. Zacząłem podróżować do zamków. Początkowo po Polsce, później po Europie. Wyznaczałam swoje rowerowe trasy tak, by po drodze mieć zamki, nawet żeby nocować w ruinach zamków. Wśród najciekawszych wypraw wymienia tę do Szkocji, rumuńsko-serbską, do Niemiec, Francji i Luksemburga. - W Szkocji w ciągu dnia odwiedzałem nawet kilka zamków - wspomina. Jednak częściej zdarzało się, że spędzał w zamku pół dnia, a nawet więcej. - Bo podróże rowerowe to przede wszystkim możliwość zanurzenia się w odwiedzane krainy, cudowności, których doświadczam na szlakach. Nie jadę dla pędzenia dla cyfr na liczniku. To kompletnie nie ma dla mnie znaczenia - zapewnia. - Musimy nauczyć się zatrzymywać, nauczyć się czerpać z tych miejsc, które mijamy na trasie. Jeżeli zrobimy sobie słitfocię i polecimy dalej, to niewiele się dowiemy, co się kryje choćby 100 metrów on naszej ścieżki rowerowej. Choć bardzo lubię rozmawiać z ludźmi, to zazwyczaj staram się przebywać pośród natury, obserwować zwierzęta, przyrodę, cieszyć się ciszą, śpiewem ptaków. Tego nie da się opisać, ktoś, kto raz tego doświadczy, to już nie przestanie, będzie do tego wracać - stwierdza. Przygotowując się do mistrzostw świata w ciężarach w Kuala Lumpur, Rafał pozrywał mięśnie. Rekonwalescencję wykorzystał na napisanie książki "Zamki, ruiny i legendy". W góry zimą na rowerze Od tej chwili zaczął przesuwać granice w kierunku coraz trudniejszych warunków, zimowych. - Uznałem, że to nie sztuka podróżować sobie latem przy pięknym słoneczku. Wyjdę z tej strefy komfortu, ciepłych nocy, w których największym zagrożeniem jest ugryzienie komara - żartuje. Brakowało mu tylko odpowiedniego roweru. Z pomocą, podobnie jak przy pierwszej dobrej protezie, znowu przyszli dobrzy ludzie. Fat bike’a (rower na grubych oponach, który nie zakopuje się w piasku i na śniegu) ofiarowała mu mieszkająca w Danii Iwona Neubarth. - Bez Iwonki nie udowodniłbym, że zimą da się po górach pojeździć. Radzenia sobie w ekstremalnych warunkach nauczyła go z kolei Małgorzata Wojtaczka, pierwsza Polka, która pokonując samotnie 1200 km zdobyła pieszo biegun południowy. - Ona zdradziła mi jak w śniegu osuszyć sobie ubranie, gdy na zewnątrz namiotu siarczysty mróz - wyjaśnia. Kiedy nauczył się radzić sobie ze śnieżycami, oblodzeniem, jak chronić się przed wychładzaniem i jak dostarczyć organizmowi odpowiednią ilość kalorii, ruszył w góry. - Śnieżka zimową nocą, dwukrotnie Morskie Oko (dzięki specjalnej zgodzie dyrektora Tatrzańskiego Parku Narodowego), słowackie Tatry - bo tam można znacznie wyżej się wspiąć rowerem, nawet powyżej 1700 m n.p.m. - wylicza Rafał. W czeskich Tatrach trafił na kasztelana jednego z zamków, który specjalnie dla niego otworzył go zimą zamek, by mógł przenocować. - Nawet udostępnił mi jedną z zamkowych komnat. Ale nie bardzo myślałem o spaniu, bo pół nocy łaziłem po zamku. Trzeba zachować w sobie tę dziecięcą radość - śmieje się. Schodzenie w dziurę Już podczas wcześniejszej wyprawy rowerowej po Szkocji zauważył, jak dużo jest tam jaskiń. - Były niezbyt trudne pod względem eksploracji, więc mogłem się pokusić o samodzielne zanurzanie. Oczywiście przed schodzeniem gdziekolwiek, choćby w najmniejszą dziurę, zawsze wysyłałem informację, gdzie jestem i kiedy powinienem dać znak, że wszystko ok. Tutaj względy bezpieczeństwa są bardzo ważne - podkreśla. Chęć zdobywania coraz trudniej dostępnych jaskiń stale rosła, więc zapisał się do speleoklubu. - I zacząłem realizować wyprawy rowerowo-jaskiniowe. Jedna sakwa zaczęła być wypełniona sprzętem jaskiniowym. - Sprawiają mi ogromną frajdę, zwłaszcza, że doskonale wpisują się w moją filozofię, w jaskiniach nie wolno robić niczego na czas. Wydaje nam się, że jesteśmy na dole godzinę, a wychodzimy z dziury i okazuje się, że minęło ich pięć - przyznaje. Podobnie jak przy penetrowaniu zamczysk, także i zdobywanie jaskiń zaowocowało wieloma wyprawami poza Polskę. Schodził pod ziemię m.in. na Słowacji, na Węgrzech, w Rumunii. Oczywiście docierał do nich niespiesznie kręcąc pedałami. Przy okazji udowodnił, że na fat bike’ach da się podróżować nawet międzynarodowo (bo na takim typie roweru jechał). Najdalej na fat bike’u dojechał do Serbii, choć miało się skończyć na Transylwanii. - Fat bike to totalnie uniwersalny środek - przekonuje. Czas na przygodę z "elektrykiem" Teraz Rafał Gręźlikowski przygotowuje się do nowej rowerowej przygody. - Przed dwoma laty przerobiłem jednego ze swoich górali, dodając mu wspomaganie elektryczne. Chyba mi nikt nie zarzuci, że szukam ułatwień, że się ślizgam, żeby coś zrobić dla fame’u - stwierdza. A ponieważ rowery elektryczne stają się coraz popularniejsze, więc chciał osobiście sprawdzić, jak się na nich jeździ. - I przyznam szczerze, chyba na żadnym rowerze się tak nie zajechałem, tyle energii z siebie nie dałem, co na elektryku. Bo tak naprawdę tylko od nas zależy ile będziemy deptali, a na ile skorzystamy ze wspomagania - ocenia. Czytaj także: Rowerem przez II RP. Podróż po kraju, którego już nie ma - Jeśli mam ochotę wyskoczyć za miasto, ku zachodowi słońca, to wskakuję na elektryka, cisnę ile fabryka dała, ale zamiast przejechać 30 km przejeżdżam 90 km - wyjaśnia. Dzięki rowerom elektrycznym dojeżdża w określone miejsce szybciej, a jak ma czas to dojeżdża dalej, wszystko dzięki temu samemu wysiłkowi. - Oczywiście fakt, że posiadam elektryka, nie oznacza, że jeżdżę tylko na nim. Mam kilka rowerów. Mam dni, kiedy tłukę leśne czy górzyste ścieżki tradycyjnie, siłą własnych mięśni - przypomina. Jasne już jest, że najbliższa wyprawa Rafała będzie na elektryku. - Nie mam jednak z góry ustalonego celu. Czas i przygody na trasie pokażą, kiedy uznam - tu kończę. Na pewno będę ruszał z Podhala i na pewno będę potrzebował pierwszego kopniaka, który mnie wprowadzi na szlaki. Wyprawa będzie wymagała bowiem inwestycji. Jej celem jest udowodnienie, że elektrykiem można podróżować po dzikich terenach, niezależnie od źródeł zasilania, więc za sobą ciągnąć będzie specjalną małą lawetę, która będzie jednocześnie małą elektrownią z panelem solarnym. Sprzęt na lawecie umożliwi również ugotowania czegoś lub szybkie schowanie się przed żywiołem bez konieczności rozbijania namiotu - wyjaśnia. Część pieniędzy na budowę przyczepy już ma, resztę zamierza uzbierać na patronite. - Ruszę, kiedy ją zbuduję. Raczej bliżej jesieni. Ruszyły za nim dzieci Skąd na to czas, co na to rodzina? - Z rodziną jest prościej. Rodzina mi kibicuje. Oni wiedzą, że ja bez jazdy, to jak bez powietrza - zapewnia. Dowodem, że tak jest są dzieci, które współuczestniczą w rowerowej pasji taty. Dwoje najmłodszych towarzyszu mu w bliskich wypadach. - Na wymagające wyprawy ruszył ze mną 20-letni syn, który już trzykrotnie pojechał ze mną w Tatry - mówi 45-latek. Jeździsz na rowerze z dzieckiem? O tym musisz wiedzieć - Z pracą jest trochę inna historia. Ja od wielu lat nie mam tradycyjnej pracy, takiej za biurkiem, czy od do. Nie wyobrażam sobie, ile musiałbym mieć urlopu lub jak bardzo wyrozumiałego szefa, żeby pozwolić sobie zniknąć na miesiąc czasu. Na szczęście pracuję w systemie zadaniowym - terminy zależą tylko ode mnie - kiedyś w szeroko pojętej branży medycznej, a teraz przeskoczyłem na branżę rowerową - wyjaśnia. Nawet nie zastanawia się, czy jego plan się powiedzie. Może słusznie, bo wszystkie wcześniejsze był w stanie zrealizować. - W życiu na wszystko jest sposób, jak się nie da z prawej strony, to się próbuje z lewej obejść górę, ale prędzej czy później się ją obejdzie - przekonuje. Grzegorz LepakCzytaj także: Akcja Interii "KORBA NA ROWER"