Życie z exitem, czyli druga szansa Bismarcka
Problemy, jakie ściąga na Polskę brytyjskie referendum, nie są warte satysfakcji, jaką niesie ze sobą kopniak wymierzony przez wyspiarzy w tyłek różnych Junckerów, Timmermansów i Schulzów. Tym bardziej, że ci ostatni raczej nie nabiorą po nim rozumu, nie uderzą się w pierś, że wkurzenie brytyjskich, i przecież nie tylko brytyjskich wyborców na Unię (sondaże pokazują na przykład, że za wyjściem z UE zagłosowaliby też dziś, gdyby mogli, Francuzi) to owoc ich polityki.
Reakcja na rozpychanie się łokciami Komisji Europejskiej, która usiłuje być czymś, czym traktaty wspólnotowe jej nie czynią, jakimś europejskim nad-rządem, dyscyplinującym państwa członkowskie, choćby na razie tylko te słabsze, które, jak Polskę, można poniżać bezkarnie i we współpracy z miejscowymi kolaborantami. Na ideologiczny obłęd genderu, multikulturalizmu, politycznej poprawności i głaskania imigrantów, na arogancję biurokratów, pozwalających sobie pouczać suwerenne państwa i ich przywykłych od pokoleń do demokracji obywateli tonem przemądrzałych arystokratów - i tak dalej.
Teoretycznie, brytyjskie referendum powinno być impulsem do opamiętania i zejścia z dotychczasowej drogi, do znalezienia dla wspólnoty nowych, odbudowujących zaufanie i poparcie wyborców rozwiązań, słowem - do przypomnienia sobie, co to jest demokracja, o której europejskie elity tak dużo mówią, że już na śmierć zapomniały.
Spójrzmy choćby na europarlament, gdzie dominujące frakcje - socjaldemokratyczna i chadecka (pytanie za milion: czym się różni europejska socjaldemokracja od chadecji, bo ja takiej różnicy nijak nie umiem dostrzec) - od lat zwykły demonstracyjnie pokazywać mniejszym, że nie mają i nigdy nie będą miały nic do powiedzenia. To wszystko należałoby zmienić, wrócić do Schumana i ojców założycieli, przemyśleć przyczyny, dla których Europa potrzebuje integracji, i skupić się na nich, a nie na wykorzystywaniu wspólnotowych struktur do odgórnej rewolucji, która pierwotny pomysł na wspólną Europę zaczęła przepoczwarzać w jakąś parodię niesławnej pamięci Związku Sowieckiego.
Jestem jednak dziwnie spokojny, że takiego otrzeźwienia nie będzie. Eurokracja oraz polityczne elity Niemiec już bowiem dokonały swojej oceny sytuacji i przyczynę problemów znalazły nie tam, gdzie ona jest naprawdę, ale zupełnie gdzie indziej. Konstrukcja Unii jest w porządku, my, jej elity, też jesteśmy w porządku, więc co nie jest? Po pierwsze, Wielka Brytania, która ciągle odstaje, nie weszła do euro, stale odgrywa rolę hamulcowego integracji (a więcej integracji jest przecież oczywistym i jedynym lekiem na wszelkie problemy integracji) i opóźnia marsz. Po drugie - nowe kraje członkowskie, które, trzeba to sobie wreszcie powiedzieć, na fali ogólnego entuzjazmu przyjęto do Unii za wcześnie. To jednak kraje cywilizacyjnie zapóźnione, dzikie, katolickie, autorytarno-nacjonalistyczne i tak dalej.
Unia bez Wielkiej Brytanii będzie siłą rzeczy Unią bardziej jeszcze niż dotąd niemiecką, zwłaszcza że Francja coraz bardziej podupada, nie mogąc sobie poradzić z własnym socjalnym rozwydrzeniem. A niemieckie elity zawsze skłonne są do poczucia wyższości i przeświadczenia, że prawo urządzenia wszystkim gorzej zorganizowanym i mniej pracowitym narodom świata tak, jak być powinien urządzony, nie tylko należy im się jak psu buda, ale wręcz stanowi ich historyczną misję. Szczególnie dotyczy to "międzymorza". Kanclerz Bismarck, półtora wieku temu odsunięty przez niezrównoważonego Kajzera, co było praprzyczyna kataklizmów, dostał właśnie drugą szansę.
Nie ma się co rozwodzić nad tym, co już przećwiczone i znane od wieków. Tam, gdzie oficjalnie mówi się o cywilizacyjnej misji, modernizowaniu zacofanych ludów i tak dalej, tam z reguły w praktyce idzie o ich eksploatowanie i maksymalizowanie zysków. To nie ideolodzy określają praktykę "cywilizowania", ale menadżerowie wielkich korporacji, jak dziś nazwały się dawne, kolonialne kompanie handlowe.
Jeśli Unia pójdzie w kierunku bardziej scentralizowanej "starej" Europy i wschodnich rubieży, o ograniczonym wpływie na polityczne działania wspólnoty, traktowanych jako obszar dopiero "cywilizowany", czyli jako rezerwuar siły żywej i rynek zbytu, to znajdziemy się w sytuacji wymagającej zarazem politycznej giętkości, jak i uporu. Formuła, której użyłem wyznaczając zadania dla stowarzyszenia Endecja - cała Polska musi być Wielkopolską, tą z czasów Cieszkowskiego i Cegielskiego - wydaje mi się dzisiaj jeszcze bardziej stosowna niż wczoraj. Pytanie, czy Polska ma elity zdolne sprostać takiemu wyzwaniu. Na razie, moim skromnym zdaniem, nie, a czasu coraz mniej.
Polityczną odpowiedzią eurokracji na "brexit" będzie więc raczej szybkie domknięcie go, zanim by się Brytyjczycy rozmyślili - niech idą mąciciele do diabła i nam nie przeszkadzają! - zacieśnienie kontroli nad strefą euro i nasilenie presji na Polskę oraz inne kraje Europy Środkowej. Podejrzewam zresztą - pisałem tu już - że ten plan przyjęto w Brukseli i Berlinie już dawno, i wszystkie wzmacniające antyunijne nastroje posunięcia Komisji i Parlamentu Europejskiego nie były głupotą, ale prowokacją. Oczywiście, był to pomysł równie ryzykowny jak niemieckie "herzlich willkommen" dla imigrantów, bo zwycięstwo brytyjskich eurosceptyków doda skrzydeł wrogom obecnego kształtu Unii w innych krajach. Ale Junckery, Timmermansy i Schulze mają głębokie przekonanie, że nad tym zapanują.
Czy tak się stanie, Bóg jeden raczy wiedzieć, bo dalszy rozwój wypadków jest zupełnie nieprzewidywalny, i tłumy ekspertów wróżące dziś zawzięcie z fusów można z pełnym spokojem zignorować - oczywiście, któryś z nich ze swymi przepowiedniami trafi na mocy zwykłego rachunku prawdopodobieństwa, ale dopiero po fakcie dowiemy się, który.
Na razie wiadomo tylko tyle, że po raz kolejny wiara w "koniec historii" okazała się śmiechu warta.