Tegoroczna jesień polityczna rozpoczęła się pod koniec lata. Donald Tusk wprawdzie szedł do wyborów z obietnicą liberalizacji prawa aborcyjnego, mówiąc na przykład, że "w ciągu pierwszych stu dni Polki odzyskają swoją godność, swoje szczęście", ale teraz podczas Campusu Polska Przyszłości rozwiał wszystkie wątpliwości. Stwierdził twardo, że "dla aborcji legalnej, w pełnym tego słowa znaczeniu, w parlamencie tej kadencji większości nie będzie". Gorący kartofel To coś więcej, niż deklaracja polityczna - to prawdziwy początek nowej ofensywy koalicji rządzącej, która ma także inne sprawy do rozwiązania. A może bardziej początek ofensywy lżejszego o jeden problem Tuska, który cały kłopot - gorący kartofel - oddał w ręce swoich koalicjantów. Na zasadzie: ja chciałem, zrobiłem wszystko, co się dało, ale to wy nie możecie się dogadać, więc to wasza odpowiedzialność i to wy się tłumaczcie. Obecny premier jeszcze jako lider opozycji postawił na temat liberalizacji, gdy na wniosek PiS Trybunał Konstytucyjny Julii Przyłębskiej zniszczył kompromis aborcyjny, który przez lata stabilizował politykę i blokował wybuch kolejnej wojny kulturowej, choć miał przeciwników i z lewa, i z prawa. Wtedy Tusk, także pod wrażeniem tragedii kobiet, które stały się ofiarami chaosu prawnego, niemal stanął na czele walki o tę ważną dla wielu wyborców Koalicji Obywatelskiej sprawę, przełamując pewien impas światopoglądowy własnej formacji. Badania opinii społecznej pokazują, że większość Polaków chce zmian, choć jeśli wczytać się w szczegóły, to "aborcja na życzenie" nie jest opcją najbardziej popieraną, a zdeklarowanych przeciwników też nie brakuje. I choć każdy wiedział, że Andrzej Duda i PiS nigdy nie zgodzą się na zmiany, a Trzecia Droga będzie upierać się przy referendum, fantazja o "odzyskaniu godności" w sto dni uwiodła progresywnego suwerena i dała mu poważne argumenty do rozliczania premiera. Gniew wyborców Tusk był bowiem twarzą i gwarantem tej mocnej obietnicy i nadziei zwolenników liberalizacji. Dwa lata temu - zresztą także podczas Campusu Trzaskowskiego - mówił: "Aborcja decyzją kobiety, a nie księdza, prokuratora, policjanta czy działacza partyjnego". I deklarował: "Zapisaliśmy to jako konkretny projekt, będziemy gotowi zaproponować to Sejmowi pierwszego dnia po najbliższych wyborach do parlamentu". Stało się inaczej. Jedyny projekt, który opuścił nadzwyczajną komisję, przepadł w Sejmie, choć dotyczył dekryminalizacji pomocnictwa przy aborcji. Nawet taka propozycja nie znalazła większości, a premier znów musiał świecić oczami za wojnę wewnętrzną między postępową a konserwatywną częścią koalicji rządzącej. Postanowił więc ostatecznie zamknąć sprawę odpowiedzialności za zerową sprawczość w tej kwestii. Można powiedzieć, że Donald Tusk wysiadł z tramwaju "Walka o prawa kobiet" na przystanku "Władza". A w dalsze kłótnie i w dalszą walkę w tej sprawie zręcznie zaplątał - że posłużę się familiarną poetyką campusową - Włodka, Władka, Szymona, Basię i Dorotę. Bo to właśnie Czarzasty, Kosiniak-Kamysz, Hołownia, Nowacka i stojąca na czele aborcyjnej komisji nadzwyczajnej Łoboda będą przez najbliższe lata spierać się o prawo aborcyjne i zderzać z niemocą oraz gniewem wyborców. Nawet jeśli kolejny prezydent będzie łaskawszy dla zmian. Albo kompromis, albo nic Manewr Tuska ma sprawić, że gniew wyborców go ominie. On wie, że aby skutecznie rządzić, trzeba być jak najdalej od wszelkich impasów, zwłaszcza jeśli ma się na głowie składkę zdrowotną, wybory prezydenckie, podniesienie instytucji z zapaści prawnej czy bezpieczeństwo państwa. A także jeśli ma się świadomość, że PiS wciąż ma siły, by wygrać prezydenturę i wrócić do władzy. Oraz wiedzę, że gra o to, kto ostatecznie sięgnie po prezydenturę w ramach KO, nie jest jeszcze rozstrzygnięta. W sprawie aborcji nie odbyła się w Polsce w ostatnich latach żadna poważna merytoryczna debata. Progresywne elity medialne zupełnie zignorowały fakt, że w skali kraju - co odzwierciedla skład aktualnego Sejmu - światopogląd nie jest jednolity. Dziś rzeczywiście jedynym realnym rozwiązaniem - akceptowanym nawet dla części PiS-u - byłby powrót do kompromisu sprzed wyroku Trybunału. Tyle że politycy od możliwych kompromisów wolą walkę z wiatrakami, która zresztą zaognia polaryzację. A nie wszyscy rozumieją, że polaryzacja pomaga w konsumowaniu politycznych przystawek, które nie mogą się dogadać. Wiadomo na pewno, że skoro Tusk złożył tak ważną deklarację w sprawie aborcji podczas imprezy firmowanej przez Rafała Trzaskowskiego, w decyzji o wyborze kandydata do wyścigu prezydenckiego nie będzie mógł pominąć włodarza stolicy. Nawet jeśli chciałby go widzieć poza tym wyścigiem na innej strategicznej posadzie. Przemysław Szubartowicz