Nagonka "uśmiechniętych" na Nawrockiego to czystej wody klasizm. I nic innego
Ta kampania przypomniała, jak zaskakująco nieprzebrane pozostają pokłady klasowej pogardy, na których zbudowany jest projekt "uśmiechniętej Polski". Przeciw Karolowi Nawrockiemu w ruch poszły te same prymitywne zbitki (skoro blokers, bokser i ochroniarz to znaczy, że gangus, patus i przemocowiec), przy pomocy których polityczno-komentatorski "warszafko-krakówek" całe lata trzymał klasę robotniczą, która nie chciała całować go w pierścień, w stanie permanentnego upokorzenia, niższości i neofeudalnej podległości.

Jednym z najbardziej sugestywnych momentów tej kampanii było pytanie o rodzinę w czasie drugiej debaty na rynku w Końskich. Kandydat Nawrocki dał na nie odpowiedź zaskakująco prostolinijną. Przyznał, że pochodzi z klasy robotniczej i że jest z tego dumny.
Wspomniał zmarłego przed laty ojca, który pracował fizycznie oraz matkę trudniącą się introligatorstwem. Mówił o wyniesionych z domu tradycyjnych wartościach starej dobrej "working class" - o solidarności, odpowiedzialności i patriotyzmie. Na końcu długiej drogi, jaką musiał przejść od gdańskiego blokowiska do walki o prezydenturę Rzeczypospolitej, nie spietrał przed przyznaniem, gdzie tkwią jego korzenie.
Rafała Trzaskowskiego na tamtej debacie - jak wiemy - nie było. Szkoda więc, że nie mógł odpowiedzieć na to pytanie. Trudno bowiem o większy klasowy kontrast pomiędzy kandydatami na urząd głowy polskiego państwa.
Trzaskowski to przecież kwintesencja "warszafko-krakówka": syn rodziców ze śmietanki artystyczno-kulturalnej, kumpel aktora Żebrowskiego ze szkolnej ławy, otrzaskany na stypendiach zagranicznych, o jakich 99 proc. rówieśników nie mogło nawet pomarzyć. W tym wieku (choć nie w tym momencie, bo dzieli ich dekada), gdy Trzaskowski bawił na Oksfordzie, Nawrocki stał właśnie na bramce w sopockim Grandzie i rzekomo "stręczył panienki". Co robił Trzaskowski, nie wiemy, bo nie powiedział nam o tym patostreamer Murański.
Pochodzenia się nie wybiera, ale...
Pochodzenie to społecznie trudna sprawa. Z jednej strony się go oczywiście nie wybiera. Ale z drugiej, to nie jest przecież tak, że od pochodzenia nic nie zależy. Pochodzenie determinuje. Jednym ułatwia sprawy i w naturalny sposób wyposaża w sieć kontaktów. Innych dusi, oplata i zamyka drogi wyjścia, których człowiek nie umie sobie nawet wyobrazić.
W kulturze publicznej naszej III Najjaśniejszej stosunek do pochodzenia zawsze był mocno zakłamany. Nasze elity lubią oczywiście mówić o równości szans i traktować podziały klasowe, jakby były przezroczyste. Klasom panującym (głównie opiniotwórczej inteligencji) bardzo takie podejście odpowiada - pozwala bowiem utrwalić korzystne dla nich status quo oraz ich uprzywilejowane miejsce w statusowej kolejności dziobania.
Spójrzmy jednak, co się dzieje, gdy ktoś próbuje te hierarchie naruszać. Starsi bez trudu przypomną sobie sam początek lat 90., gdy Lech Wałęsa nie był jeszcze pocieszną maskotką liberalnego salonu. Lecz przez pewien krótki okres próbował robić konkurencję ekipie Michnika, Kuronia i Mazowieckiego.
Wtedy Wałęsa zwalczany był z całą stanowczością przez zjednoczone siły mediów i elit opiniotwórczych. Nazywano go "prezydencikiem śrubokręcikiem" albo "małpą z brzytwą". Wieszczono, że już zaraz za chwileczkę wprowadzi w Polsce dyktaturę ciemnoty. Przestał być zwalczany w zasadzie dopiero po tym, jak ucałował inteligenckiego hegemona w pierścień i stanął po właściwej stronie w czasie "nocy teczek".
Potem był Andrzej Lepper, a panika moralna towarzysząca jego triumfalnemu wejściu do sejmu w roku 2001 była niesamowita. Z lidera Samoobrony robiono z niego na przemian wariata (Klewki), przemocowca albo kompletnego ignoranta (bo ośmielił się krytykować - fatalną, dodajmy - politykę monetarną ówczesnego szefa NBP Leszka Balcerowicza). Dopiero przedwczesna śmierć położyła kres tej podszytej klasową pogardą nagonce.
Prawo i Sprawiedliwość też najchętniej by zwalczano przy pomocy tego samego klucza. Ale akurat się nie dało, bo pod względem klasowym ani braci Kaczyńskich, ani Macierewicza ani Morawieckiego nie można było ustawić w roli "obrzydliwego luda".
Ileż jednak razy klasizm szedł w ruch jako pałka - na przykład na Obajtka, który jako były "wójt Pcimia" nie miał absolutnie prawa kierować Orlenem. Jak gdyby szefowanie największej spółce skarbu należało się z mocy urodzenia tylko Warszawiakom ze Starego Mokotowa albo Żoliborza Oficerskiego. Swoje od klasistów zebrać musiała także premier Szydło. Jak to mówiono "pachnąca rosołem" i - cytat z jednego z kolegiów w liberalnym tygodniku opinii, w którym pracowałem - "postać uwłaczająca naszej inteligencji".
Karol Nawrocki kontra klasizm
Karol Nawrocki w kampanii 2025 roku zwalczany jest przy pomocy dokładnie tego samego klasistowskiego oręża. W ruch poszły najbardziej prymitywne stereotypy i krzywdzące skojarzenia. Jak to, że skoro kandydat trenował boks to znaczy, że jest przemocowcem. Bo jakże by inaczej?
Oskarżenie o tyle absurdalne, że wiemy przynajmniej o jednym udokumentowanym przypadku, gdy Nawrocki interweniował w obronie sąsiadki będącej ofiarą przemocy domowej (stawiam, że gdyby nie umiał się bić, to by położył uszy po sobie i nie interweniował). Ale cóż tam fakty, skoro może stworzyć i pościć w ruch opowieść o "toksycznej męskości", którą Nawrocki rzekomo reprezentuje? Ale czego spodziewać się po wychowanku społecznych "dołów", prawda?
Nie wiem, czy na tę "toksyczną męskość" składa się też kluczowa życiowa decyzja Nawrockiego, by w bardzo młodym wieku związać się z kobietą samotnie wychowującą dziecko - do dziś jego żoną. Normalnie takie zachowanie powinno raczej imponować i znamionować dużą dojrzałość oraz rozwinięty gen odpowiedzialności. Ale w kampanii taka historia z życia kandydata bywała przecież używana do tego, by go przedstawić jako "patusa". Bo wiadomo, że "my, fajnopolacy" nie mamy dzieci w wieku lat 20.
Stąd już tylko o krok do oskarżeń o "kontakty ze światem przestępczym" i "stręczenie panienek". Temat wraca od początku kampanii na zasadzie "ktoś, coś, gdzieś". A że nigdy nie było konkretnie i z dowodami? Że jedynym, który mówi pod nazwiskiem jest Murański, którego wiarygodność nie jest największa. Grunt, że rymuje się wszystko z boksem, kibicowaniem i niskim pochodzeniem. Klasistowski refren, a kolejną zwrotkę już sobie publika sama dośpiewa.
A wiecie, co mnie w tym najbardziej oburza (tak, właśnie "oburza")?
Jest oczywiście część obozu uśmiechniętej Polski, która ma do demokracji stosunek taki, jak - powiedzmy - mieszczaństwo w XIX wieku. Czyli raczej negatywny, bo gdzie nam tu to pospólstwo się na salony ładuje? Kłopot jednak w tym, że wśród zwolenników Trzaskowskiego jest i wielu takich, którzy uwielbiają stroić się w szaty radykalnych progresywistów. Czytają przeróżne "ludowe historie" i ronią łzy nad ciężkim losem wykluczonych. Gdy jednak przychodzi do bardzo konkretnego politycznego wyboru jedni i drudzy nie różnią się od siebie. Gotowi są sięgać po najbardziej obrzydliwe klasistowskie kalki.
Byle tylko pokazać "klasie robotniczej" gdzie jej miejsce. I żeby było tak, jak było.
Rafał Woś