Kurs na manowce
Raptem kilka tygodni temu fetowano rzekomy sukces projektu Międzymorza (Trójmorza), doprawiony warszawską wizytą prezydenta USA (co do którego zresztą można mieć wątpliwości czy potrafiłby powiedzieć o jakie morza chodzi i znaleźć je na mapie). Wystarczyło jednak, że region ten odwiedził prezydent Francji, omijając i ignorując ostentacyjnie Polskę, by cały ten projekt w kilka dni stał się mrzonką.
Tylko ktoś naprawdę naiwny i geopolitycznie zagubiony mógł sobie wyobrażać, że mając do wyboru współpracę z Polską w jakimś mglistym Trójmorzu i współpracę z Francją w Unii Europejskiej, kraje regionu wybiorą to pierwsze. Zwłaszcza, że najważniejszy z owych krajów, czyli Rumunia, jest romański i silnie frankofilski, zawsze bardzo mocno z kulturą francuską związany i na Francję cywilizacyjnie zorientowany. A wszystkie pozostałe - poza Węgrami, także przez Macrona zignorowanymi - wyczuwają, że decyduje się ich przyszłość w Unii Europejskiej i wszystkie wolą być blisko jej centrum z Francją niż na jej peryferiach z Polską. Ich liderzy widzą bowiem i wiedzą to, co Macron mówi głośno: Polska na kształt i przyszłość UE nie będzie mieć wpływu żadnego, oni zaś przynajmniej pośrednio - przez francuskiego sprzymierzeńca - mogą go zyskać. PiS, przypomnijmy, stawiał na innego sojusznika - Wielką Brytanię, która właśnie Unię Europejską opuszcza.
Ale Macron, niesiony wciąż entuzjazmem po błyskotliwym zwycięstwie wyborczym, mówi otwarcie to, co myśli i wie Angela Merkel, ale zajęta kampanią wyborczą do wrześniowych wyborów parlamentarnych w swoim kraju na razie przemilcza: wkrótce nastąpi przyspieszenie procesów europejskiej integracji i kto nie chce w nich uczestniczyć, ten zostanie na uboczu. Po wyborach do Bundestagu, które niemal na pewno wygra i pozostanie szefem niemieckiego rządu, Merkel wraz z Macronem, w tradycyjnym tandemie niemiecko-francuskim, podejmie konkretne prace nad stworzeniem nowej architektury UE. Obraziwszy Francuzów, moglibyśmy na te procesy i plany mieć jakieś wpływy przez partnerów niemieckich, ale właśnie rządząca Polską ekipa prowadzi kampanię antyniemiecką. Z Polakami, skłóconymi i obrażonymi na dwóch największych i najbardziej wpływowych projektodawców i konstruktorów europejskiego ładu, nikt nie będzie chciał współpracować, a nawet choćby być kojarzonym. I tak już powoli się dzieje. Załamaniu uległ nie tylko fantasmagoryczny projekt Trójmorza, ale także realny i przez lata sprawnie funkcjonujący Trójkąt Weimarski oraz Czworokąt Wyszehradzki. Zostaliśmy sami.
Premier Szydło zapewnia, że wciąż jeszcze w Europie mamy sojuszników i sprzymierzeńców. Wicepremier Gowin jest bardziej przytomny (lub szczery) i przyznaje, że jesteśmy osamotnieni, ale zaraz buńczucznie dodaje, że to po naszej stronie jest racja. A więc znów szykuje się sukces 27:1. Oznacza to, że nie będziemy mieć w UE nic do powiedzenia i o niczym decydować. Także w sprawie pracowników delegowanych, będącej formalnym pretekstem francuskiej ofensywy dyplomatycznej w naszym regionie. Ta kwestia, tak ważna dla polskich interesów, zostanie rozstrzygnięta bez Polaków, którzy będą musieli te rozstrzygnięcia przyjąć do wiadomości i zastosować się do nich.
I pomyśleć, że po wystąpieniu Wielkiej Brytanii, to Polska mogła zająć w UE jej miejsce, dołączając do grupy kilku najważniejszych państw współdecydujących w kluczowych europejskich sprawach. Wkrótce więcej od Polski do powiedzenia i większy wpływ na politykę europejską będzie mieć Słowacja, a może nawet Litwa - należące do strefy euro i orientujące się na Zachód, a nie jakieś mityczne Międzymorze. Polacy wybrali inną orientację. Zobaczymy czy będą zadowoleni.