Większość polskich polityków - a zwłaszcza polityków dzisiejszej opozycji, którym coraz trudniej pogodzić się z utratą dzierżonej przez niemal dekadę władzy - nie jest przygotowana na sytuacje kryzysowe. Ani moralnie, ani mentalnie. A może jest przygotowana, ale tylko w wymiarze bezdusznego cynizmu, który oczywiście jest częścią polityki, ale u nas wypełnił ją po brzegi. Żywa nienawiść Odkąd Putin napadł na Ukrainę w pełnoskalowej odsłonie, nieustannie słyszy się o potrzebie wyprowadzenia kwestii bezpieczeństwa poza polaryzację i poza codzienny spór. Tymczasem rzeczywistość wygląda zupełnie inaczej. Wielka powódź niemal natychmiast stała się cepem w polsko-polskiej wojnie, która jest ostatnią rzeczą, jakiej teraz potrzebują ludzie dotknięci tragedią. Po katastrofie smoleńskiej tylko kilka dni trwały akty strzeliste zapłakanych polityków, którzy chodzili po mediach i opowiadali o potrzebie pojednania narodowego w obliczu bezprecedensowego wypadku. Szybko jednak przekonaliśmy się, że polska debata publiczna bardziej od cichej żałoby i wspólnego przepracowywania traum kocha żywą nienawiść. I żerowanie na najprostszych afektach. Wtedy jako naród staliśmy się zakładnikami obsesji jednej strony, która atakowała adwersarzy najcięższymi oskarżeniami, jakby jakaś źle rozumiana wyższość moralna, wywiedziona z osobistego dramatu jednego lidera, mogła być fundamentem polityki. Jednocześnie nastąpiła powszechna ucieczka od racjonalności, a przestrzeń publiczna zaroiła się od teorii spiskowych, które głównie dzięki mediom zaczęły być traktowane jako uprawniony głos w debacie, choć dawniej byłyby najwyżej sensacjami magla. Populistyczny kalejdoskop W czasie pandemii także obserwowaliśmy rozkwit niewiary w naukę i państwo, a polityka coraz bardziej stawała się postpolityką. Alternatywna rzeczywistość zagościła na poważnych łamach jako równoważny świat opinii, a przedstawiciele władzy zwęszyli okazję do szybkiego zarobku w cieniu sytuacji nadzwyczajnej. Wirus stał się symptomem polityki, która nie tylko w rodzimym wydaniu już dawno przestała być wehikułem rozwoju czy sługą silnych instytucji, bo zamieniła się w populistyczny kalejdoskop i bazar atrakcyjnych bajęd. O populizm jest dziś oskarżana obecna opozycja, gdy na jednym wdechu atakuje premiera za jedno mniej alarmujące zdanie przed nadejściem powodzi oraz ignoruje fakt, że sama nie zająknęła się nawet słowem o zagrożeniu podczas antyrządowego wiecu, gdy powódź była już pewna. Z populistycznych instrumentów korzysta też aktualna władza, gdy za pijackie ekscesy niektórych obywateli chce dyscyplinować całą populację nocnym zakazem sprzedaży alkoholu. Albo gdy na niebezpieczne rajdy piratów drogowych reaguje dopiero wtedy, gdy dojdzie do tragedii, która oburza społeczeństwo, zamiast reformować prawo niezależnie od kontekstu. Jednak gdy to dzisiejsza opozycja była jeszcze władzą, sama nie potrafiła doskonale zarządzać polityką zdrowotną - afera z respiratorami stała się symboliczna - a dziś bez cienia zażenowania wymaga od rządu doskonałości podczas walki z powodzią. Nie chce także brać żadnej odpowiedzialności za to, czy i jak przez dwie kadencje przygotowała państwo na nieszczęście w południowej Polsce, a jednocześnie nie zamierza tłumaczyć się z tego, że programowo neguje zmiany klimatyczne. Za bzdurą Kiedy znany lewicowy publicysta, niekiedy kreowany na dziennikarskie sumienie, porównuje rządowe sztaby kryzysowe, które były organizowane przed kamerami telewizyjnymi, do metod Putina, do autorytarnego modelu zarządzania, wydaje się, że przekraczane są ostateczne granice śmieszności polskiego życia publicznego. Zwłaszcza że gdyby premier działał po cichu, bez publicznego dyscyplinowania urzędników, byłby zapewne oskarżany o "liberalne nieróbstwo" i brak przejrzystości. Rodzi się więc nieprzyjemne podejrzenie, że część opiniotwórczej czwartej władzy bierze przykład z polityków i również - ani moralnie, ani mentalnie - nie jest przygotowana na sytuacje kryzysowe. I - jak pisał poeta - "idzie za bzdurą", a nie za rozumem. Dobitnie przekonamy się o tym wkrótce, gdy powódź - zamiast jednoczącą troską - stanie się "politycznym złotem" brudnej kampanii prezydenckiej. Aż do mdłości. I coraz większej erozji państwa i wspólnoty. Przemysław Szubartowicz