- To dokumenty, które musicie wypełnić. Zgoda na zdjęcia nie jest przesądzona - dodał nasz rozmówca. Wśród informacji jakie musieliśmy podać były numery seryjne telewizyjnego sprzętu, nie tylko kamery, ale też każdej baterii niezbędnej do jej pracy. W niekończących się rubrykach wielostronicowego formularza pytania o wykształcenie, datę uzyskania dyplomu, poprzednie miejsca pracy, a nawet o wykształcenie, zawód, datę urodzenia ojca i matki... Elektrownia Shin-Kori położona jest nad Morzem Wschodnim, na południowo-wschodnim wybrzeżu Korei. Podróż pociągiem z Seulu zajmuje około trzech godzin. Z dworca odbiera nas pracownik elektrowni, który jest naszym przewodnikiem. - Po przyjeździe do elektrowni obiektywy aparatów waszych telefonów komórkowych zostaną zaklejone. Nie możecie robić nimi zdjęć. Dostaliście zgodę tylko na kamerę - usłyszeliśmy. Na każdym kroku ktoś będzie patrzył w monitor naszej kamery, żebyśmy nie zarejestrowali niczego ponadto do czego mamy zgodę. - Czy możemy nagrać elektrownię z daleka, przed wejściem? - Nie. Na to musielibyście mieć zgodę rządu. Jest zgoda tylko od władz elektrowni, żeby sfilmować budowę nowych reaktorów Saeul trzy i cztery. - Jak to Saeul? A nie Shin-Kori? - dopytuję, bo nazwa miejsca się nie zgadza... Okazało się, że w dniu naszej wizyty, o godzinie 16 lokalnego czasu, elektrownia atomowa Shin-Kori zmieniła nazwę na Saeul. Wymawianą, tak jak my Polacy wymawiamy nazwę koreańskiej stolicy. Ale nie ma to nic wspólnego z największym miastem Korei, które po koreańsku wymawia się "SAUL", nie "SEUL"... Zmiana nazwy wynikała ze spraw administracyjnych. W ten sposób droga na miejsce nagrania zamieniła się w lekcję języka. Wzgórza i drut kolczasty Cztery charakterystyczne kopuły reaktorów elektrowni Shin-Kori (teraz Saeul) otoczone są schodzącymi do morza wzgórzami. Dookoła obiektu wysokie ogrodzenie zwieńczone drutem kolczastym. I pajęczyna linii przesyłowych, którymi po całym kraju rozprowadzany jest prąd z atomu. Z punktu obserwacyjnego, na który zabrali nas Koreańczycy, widać plac budowy: dwa przyszłe reaktory najnowszej generacji, APR1400. Ich moc to 1400 MW. Ruszą za około dwa lata. Po prawej stronie stoją dwa kolejne, już działające. W oddali widać kopuły innej elektrowni jądrowej, w której działają reaktory starszej generacji. APR1400, w porównaniu do poprzedniej technologii, produkują 40 proc. więcej energii elektrycznej. Mogą pracować prawie dwa razy dłużej, nawet 60 lat. - Nie potrzebują prądu do chłodzenia, dlatego taka katastrofa jak w japońskiej Fukushimie nie mogłaby się tu wydarzyć - zapewnia nas Jooho Whang - Ten reaktor wypełnia technologiczną lukę jaka była w poprzednich - dodaje prezes KHNP, firmy która jest trzecim największym na świecie operatorem elektrowni jądrowych. We wnętrzu przyszłego reaktora widzimy potężną kopułę grubości około 130 centymetrów. Jak zapewniają Koreańczycy, wytrzyma nie tylko trzęsienie ziemi, ale uderzenie samolotu. Budynek ma 76 metrów wysokości i średnicę prawie 50 metrów. Zbiornik reaktora jest pod ziemią. W środku jest także magazyn na zużyte paliwo. To dwa olbrzymie zbiorniki. Jeden jest w stanie pomieścić paliwo wytworzone w czasie 40 lat działania elektrowni. - Prąd jaki wyprodukuje tylko ten jeden reaktor trafi do ponad miliona Koreańczyków - tłumaczy nam szef KHNP. - Właśnie tak może wyglądać przyszłość Pątnowa - mówi Piotr Woźny, prezes ZE PAK. Razem z polską delegacją obserwował budowę koreańskiej inwestycji. Bo to Zespół Elektrowni Pątnów-Adamów-Konin, firma energetyczna należąca do Zygmunta Solorza, razem z państwową Polską Grupą Energetyczną i Korea Hydro & Nuclear Power, 31 października podpisali w Seulu list intencyjny. Chcą stworzyć plan budowy elektrowni atomowej, która byłaby uzupełnieniem rządowej inwestycji, jaką w Polsce zrealizują Amerykanie. Koreańczycy nie marnują czasu Koreańczycy wyliczają: przygotowanie do budowy elektrowni atomowej to trzy lata. Sama budowa zajmuje około siedmiu lat. W sumie 10 lat pracy, by prąd z atomu mógł popłynąć do polskich domów. Nie byłby to pierwszy raz, gdy Korea eksportuje swoją technologię. Jedną z ostatnich inwestycji KHNP jest elektrownia jądrowa w Zjednoczonych Emiratach Arabskich. Zaspokaja jedną czwartą zapotrzebowania tamtego kraju na prąd. Powstała w terminie i budżecie - chwalą się Koreańczycy. - To ich znak rozpoznawczy - podsumowuje szef ZE PAK. Niewiele ponad tydzień po podpisaniu listu intencyjnego w Seulu, już w Polsce, po elektrowni w wielkopolskim Pątnowie, oprowadzał dziesięcioosobową delegację z Korei. Koreańczycy nie marnują czasu. Przysłali do Polski swoich ekspertów od energetyki jądrowej. - Jednym z najważniejszych elementów przy budowie elektrowni jądrowej jest przede wszystkim woda, która będzie służyć do chłodzenia reaktorów - tłumaczył mi na dachu pątnowskiej elektrowni Yoh-Shik Nam, wiceprezes KHNP. Z wysokości prawie czterdziestego piętra Koreańczycy oglądali okolice, gdzie ma stanąć polska elektrownia atomowa. W Pątnowie już jest elektrownia - węglowa. Działa od ponad pół wieku, ale za dwa lata skończy pracę. Bo ZE PAK przechodzi transformację energetyczną. Zostanie miejsce: infrastruktura i jeziora, które dziś chłodzą jeszcze działającą elektrownię. To dla Koreańczyków atut. - To miejsce jest doskonałe na budowę elektrowni atomowej - mówi wprost Ki Sig Kang, od 20 lat pracuje dla Międzynarodowej Agencji Energii Atomowej. - Widziałem wiele miejsc budowy elektrowni atomowych na świecie. To jedno z najlepszych. - Do końca roku przygotujemy dokument, który nazywamy roboczo "raport możliwości" - podsumowuje Piotr Woźny. Będzie to swego rodzaju "mapa drogowa" do prądu z atomu, z wielkopolskiego Pątnowa. Dla Interii Cyprian Jopek, Polsat News