Na jakim etapie są wybory prezydenckie w USA? Przypomnijmy, że dzień głosowania w tym roku przypadał 3 listopada. Obecnie poszczególne stany certyfikują ostateczne, oficjalne wyniki. Zrobiono już to choćby w stanie Georgia, gdzie po powtórnym przeliczeniu głosów zwycięzcą pozostał Joe Biden. Był to jeden z kluczowych dla ostatecznego rozstrzygnięcia stanów. W skali kraju Biden zdobył ponad sześć milionów więcej głosów niż Donald Trump i zapewnił sobie 306 głosów elektorskich (270 potrzeba do prezydentury). Prezydenta USA oficjalnie wybierze Kolegium Elektorów, które zbiera się 14 grudnia. 6 stycznia na połączonym posiedzeniu obu izb Kongresu dokonane zostanie uroczyste otwarcie i podliczenie ich głosów. Zaprzysiężenie prezydenta odbędzie się 20 stycznia. 23 listopada wieczorem Donald Trump ogłosił, że zarekomendował szefowej General Services Administration (GSA - rządowa agencja) Emily Murphy rozpoczęcie procesu przekazania władzy. Oznacza to, że ekipa Joe Bidena uzyska dostęp do funduszy federalnych, a także będzie mogła spotykać się z członkami administracji. Jednocześnie Trump wciąż deklaruje, że wybory tak naprawdę wygrał. "Nigdy nie uznamy porażki z fałszywymi głosami i systemem Dominion. (...) Nasza sprawa mocno idzie do przodu, podtrzymujemy tę dobrą walkę i wierzę, że przetrwamy! Jednak w najlepszym interesie naszego Kraju zarekomendowałem Emily i jej zespołowi, żeby zrobili, co należy, jeśli chodzi o wstępny protokół i poleciłem mojemu zespołowi to samo" - oświadczył prezydent. W innych, mniej wyważonych niż powyższy wpisach Trump już w swoim stylu zarzuca demokratom masowe fałszerstwa i zapowiada, że to on okaże się ostatecznym zwycięzcą zakończonych wyborów. Żadnego wielkiego spisku nie było Zanim przejdziemy do motywacji stojących za taką postawą prezydenta, pewne rzeczy należy uporządkować. Przede wszystkim to, że amerykańskie wybory prezydenckie nie zostały sfałszowane, ani nie dochodziło podczas nich do nieprawidłowości na masową skalę. Skąd to wiemy? Sprawę badały m.in. rządowe agencje (te nadzorowane przez administrację Trumpa). Departament Cyberbezpieczeństwa i Bezpieczeństwa Infrastrukturalnego, a także Narodowy Zespół Stanowych Komisarzy Wyborczych (tłumaczenia - aut.) kategorycznie stwierdziły, że nie ma żadnych dowodów na jakiekolwiek masowe nieprawidłowości czy manipulacje wynikami głosowania. Za prawidłowość i uczciwość procesu ręczą też władze stanowe, w tym te rządzone przez republikanów. Wreszcie w sprawie wypowiadają się sądy. Kolejne wnioski i pozwy sztabu Donalda Trumpa są przez nie odrzucane. 21 listopada sąd w Pensylwanii oddalił wniosek sztabu o wstrzymanie certyfikacji wyników w tym stanie. Sędzia federalny Matthew Brann nie zostawił suchej nitki na merytorycznej zawartości pozwu. Ocenił, że został on oparty na "ograniczonych, bezpodstawnych argumentach prawnych i oskarżeniach o charakterze spekulacji". Co więcej, sędzia Brann porównał jedną z tez pozwu do "potwora doktora Frankensteina" i zarzucił wnioskodawcom, że "zszyli" swoje twierdzenia "na chybił trafił". Dwa dni później, 23 listopada, Sąd Najwyższy Pensylwanii także odrzucił wniosek sztabu o wstrzymanie certyfikacji wyników, argumentując, że nie było "ani oszustwa, ani braku legalności" w odniesieniu do głosów zakwestionowanych przez ekipę Trumpa. Mimo to tezy o fałszerstwach wciąż propagowane są przez prezydenta, jego rodzinę, sieć telewizyjną OAN (Fox News już odmawia uczestnictwa w tym spektaklu), a także osobistego prawnika Trumpa - Rudy'ego Giulianiego. Teorie te oparte są na mniej lub bardziej kuriozalnych przesłankach. Ktoś np. wpisał w Google "Georgia population", zrobił zrzut ekranu, a następnie "ujawnił", że w stanie Georgia oddano więcej głosów niż jest tam mieszkańców, a więc spisek i oszustwo. Problem w tym, że wyguglował liczbę ludności w Gruzji (ang. Georgia). Ale teoria już poszła w świat. Podobnie jak teorie o "masowych" głosach rzekomo oddanych korespondencyjnie przez osoby zmarłe - władze stanowe zaprzeczają, by takie zjawisko miało miejsce. W stanie Pensylwania komisja otrzymała jeden głos z adresu zmarłej w październiku Denise Ondick. Przypadek ten został nagłośniony przez ekipę Trumpa. Co ciekawe, głos oddany był na obecnie urzędującego prezydenta, nie został zaliczony, a policja wszczęła w tej sprawie śledztwo. Z kolei w Georgii sztab Trumpa namierzył przypadek Deborah Jean Christiansen, która miała oddać głos już po swojej śmierci. Problem w tym że Deborah Jean Christiansen żyje, ma się dobrze, tylko nazywa się tak samo jak zmarła Deborah Jean Christiansen ze stanu Georgia. Teoria związana z Dominion Ostatnio prezydent i jego otoczenie mocno postawili na teorię, jakoby program do obsługi wyborów w niektórych stanach - Dominion - przypisywał głosy Trumpa Bidenowi. Źródłem tej tezy jest republikańska polityczka z Michigan, Ronna McDaniel, która oświadczyła, że podejrzana usterka Dominion doprowadziła do odebrania głosów Trumpowi na rzecz Bidena. Później wspomniana stacja OAN zaczęła głosić, że do podobnych zdarzeń dochodziło w innych miejscach, gdzie wykorzystywany jest Dominion. Sprawę zbadały władze Michigan, a także wspomniane agencje rządowe. Z dochodzenia jasno wynika, że nie doszło do usterki oprogramowania, lecz ludzkiego błędu. Błędu, na który - jak podkreśliły władze Michigan - "odporna" była procedura weryfikacji wyników. Wyjaśnijmy, że głosy w Michigan istotnie nie są liczone ręcznie. Najpierw maszyny skanują głosy wyborców, a później system elektroniczny sumuje wyniki z poszczególnych takich maszyn i na bieżąco publikuje nieoficjalne rezultaty. Tyle że później specjalne komisje w każdym z hrabstw (po dwóch republikanów i dwóch demokratów w komisji) jeszcze raz sumują wydruki z wszystkich maszyn i porównują je z danymi systemu. Cała procedura została zaprojektowana pod kątem kilkustopniowej weryfikacji wyników - podkreślają władze stanowe i rządowe agencje. Mimo to reporterka Lilia Fifield z OAN podała, że Dominion usunął 2,7 mln głosów oddanych na Donalda Trumpa. Oskarżenie to rozpowszechniał, i nadal to robi, sam prezydent. Fifield powołała się na analizę Edison Research. Jednak Edison Research stanowczo zaprzeczyło tym doniesieniom, określając je jako fałszywe. "Nie stworzyliśmy takiego raportu ani nie mamy wiedzy o żadnych fałszerstwach wyborczych" - oświadczono. Wyciąganie pieniędzy "na walkę z fałszerstwami" Dlaczego zatem Trump i jego otoczenie brną w teorie o fałszerstwach, choć nie mają one żadnego umocowania w faktach? Najprościej wyjaśnić to z punktu widzenia Rudy'ego Giulianiego, osobistego prawnika Trumpa. Jak podawał "New York Times", Giuliani zażyczył sobie 20 tys. dolarów dziennie za swoje usługi kwestionowania wyniku wyborów w sądach. Giuliani zaprzeczył podawanej kwocie. Dla niego jest to jednak sposób zarówno na zarobek, jak i na wyjście z politycznego niebytu. Po nieudanej próbie zdobycia prezydenckiej nominacji w 2008 r. były burmistrz Nowego Jorku znów jest na świeczniku, w samym sercu debaty publicznej. A z punktu widzenia Donalda Trumpa? Prezydent, który latami przekonywał zagorzałych zwolenników, że świat dzieli się na zwycięzców i "frajerów" ("losers"), nie może po prostu przegrać wyborów. Trump deklarował przecież, że "zawsze wygrywa". Zatem, logicznie rzecz biorąc, od władzy odsunąć go może jedynie wielkie oszustwo. Kapitał "prezydenta obalonego w wyniku spisku" to fundament, na którym Trump może budować kampanię w prawyborach w 2024 roku lub sprzedawać co tylko zechce sprzedawać po odejściu z Białego Domu. Specjalista ds. wizerunku Luke Watson, który poznał Trumpa osobiście, już w 2016 r. przekonywał mnie, że jego prawdziwym celem jest założenie konkurencyjnej dla Fox News telewizji. Podtrzymywanie teorii spiskowych jest też dla Trumpa niezbędne do zbierania pieniędzy od wyborców. Zwolennicy otrzymują nawet po kilkanaście maili dziennie z gorącymi apelami, by wesprzeć sądową walkę Trumpa. W zależności od tego, o którą zbiórkę chodzi, drobnym drukiem zapisano, że od 50 do 60 proc. pieniędzy zostanie przeznaczonych na pokrycie długów sztabu. Gdyby Donald Trump powiedział: "Biden wygrał, gratuluję, spisku nie było", to straciłby pretekst do wyciągania pieniędzy od wyborców. Dobre rady WikiLeaks O tym że mamy do czynienia ze świadomą strategią, może świadczyć wiadomość wysłana z konta WikiLeaks do Donalda Trumpa juniora w 2016 roku. Korespondencja wyciekła w 2017 r. z dochodzenia Kongresu, a jej autentyczność potwierdził sam adresat, publikując całość. Wspomniana wiadomość dotyczyła ewentualnej porażki z Hillary Clinton. "Cześć Don, jeśli twój ojciec 'przegra', myślę, że bardzo interesujące byłoby, gdyby nie uznał porażki i zakwestionował media i różne oszustwa - tak jak to zresztą sugerował. Dzięki temu łatwiej mu będzie utrzymać energię swojego elektoratu, a jeśli zechce założyć nową sieć (telewizyjną - red.), pomocne będzie pokazanie, że te stare są skorumpowane" - czytamy. Wśród republikanów trwają spory o to, jak Donald Trump powinien chronić swoje dziedzictwo, dorobek czterech lat prezydentury. Były senator Rick Santorum uważa, że honorowe uznanie wyniku wyborów a la John McCain w 2008 roku pozwoli przekierować uwagę na sukcesy Trumpa. Były gubernator stanu New Jersey i sprzymierzeniec Trumpa Chris Christie oświadczył, że działania jego prawników to "wstyd dla całego kraju". Z kolei wciąż aktywni politycznie republikanie, których mandaty zależą od wyborców Trumpa, wydają wymijające oświadczenia, w których wprawdzie nie mówią o fałszerstwach, ale starają się w mniej lub bardziej zawoalowany sposób wesprzeć walkę Trumpa i jego prawników. Ukłonem wobec obecnego rezydenta Białego Domu jest np. nienazywanie Joe Bidena "prezydentem elektem" - wbrew obyczajowi, gdyż na tym etapie 2016 roku Donald Trump był tak właśnie określany. Tymczasem Donald Trump wciąż tweetuje o "najbardziej skorumpowanych wyborach w historii USA", twierdzi, że je wygrał i zapowiada zwycięstwo przed Sądem Najwyższym USA. Choć ten na najnowszej sesji nawet nie zajął się sprawą zakwestionowanych głosów z Pensylwanii. A ich odrzucenie i tak nie zmieniłoby wyniku w tym stanie. Michał Michalak