Dobrze już było - ta popularna maksyma najlepiej oddaje sytuację, w jakiej znajduje się aktualnie chińska gospodarka. Po odejściu od restrykcyjnej polityki "zero COVID" i ponownym wejściu na pełne obroty, dane ekonomiczne nie wystrzeliły tak, jak oczekiwali tego partyjni notable w Pekinie. Co gorsza dla Państwa Środka, wyniki mocno zawiodły też światowe rynki i inwestorów. Lista problemów Chin jest długa i poważna. PKB wciąż rośnie, ale w drugim kwartale tego roku tylko o 6,3 proc., chociaż konsensus rynkowy - to mediana prognoz analityków i ekonomistów - wynosił o punkt procentowy więcej. Na wartości szybko traci chiński juan - dopiero co osiągnął najniższy poziom od listopada ubiegłego roku. Źle wygląda sytuacja zarówno eksportu, jak i importu - pierwszy rok do roku spadł o 14,5, a drugi o 12,4 proc. Ponad 21 proc. młodych Chińczyków jest bez pracy, co nie tylko jest wynikiem historycznie rekordowym, ale przy błyskawicznie starzejącym się chińskim społeczeństwie stanowi potężny problem dla rządzących. Poza eksportem krztusi się też drugi kluczowy silnik chińskiej gospodarki, a więc branża budowlana i mieszkaniowa. Doszło do tego, że Chińczycy kupują mieszkania, których nie są w stanie wykończyć i urządzić, przez co żyją w warunkach permanentnej prowizorki. Dane za lipiec pokazują z kolei, że Państwo Środka dopadła też deflacja - inflacja konsumencka CPI wyniosła -0,4 proc., a producencka 4,4 proc. na minusie - co podkopuje krajową produkcję i walkę z bezrobociem. Władze w Pekinie próbują reagować - w czerwcu bank centralny obniżył stopy procentowe, ponadto przygotowywany jest opiewający na około 140 mld dol. pakiet stymulacyjny dla chińskiej gospodarki - jednak analitycy rynku i ekonomiści krytykują rządzących za zachowawczość i opieszałość w działaniach. - Strukturalne spowolnienie chińskiej gospodarki jest faktem - mówi w rozmowie z Interią dr Jakub Jakóbowski. Wicedyrektor Ośrodka Studiów Wschodnich (OSW) i kierownik tamtejszego zespołu chińskiego podkreśla znaczenie tego, że problem nie dotyczy jednego obszaru gospodarki, ale wielu jej dziedzin. Co więcej, część z tych dziedzin jest dla Chin kluczowa. - To wszystko sprawia, że obraz całości jest ponury, a perspektywy jeszcze gorsze. Stąd rozważania o tym, czy Chin nie czeka, jak Japonii w latach 90., stracona dekada, która wyhamowałaby mocarstwowe plany Państwa Środka - zauważa analityk. Cios z Waszyngtonu Jakby mało było Chinom kłopotów wewnętrznych, dopiero co otrzymały też bardzo bolesny cios z zewnątrz. Zadały go Stany Zjednoczone. 9 sierpnia Joe Biden podpisał dekret wykonawczy zakazujący amerykańskim firmom niektórych inwestycji technologicznych w Chinach. Uderzenie amerykańskiej administracji ma dotknąć szereg kluczowych dla Pekinu sektorów gospodarki: półprzewodników i mikroelektroniki, kwantowych technologii informacyjnych oraz niektórych systemów sztucznej inteligencji. Oficjalnie powodem takiej decyzji są obawy Waszyngtonu o to, że powyższe technologie podwójnego zastosowania Chińczycy wykorzystają do modernizacji swojej armii. Nieoficjalnie to nowy rozdział i eskalacja toczącej się od kilku lat wojny ekonomicznej Ameryki i Państwa Środka. - Chiny są jak tykająca bomba zegarowa - stwierdził prezydent Biden, komentując podjętą przez siebie decyzję. Jak dodał, "Chiny mają kłopoty. To niedobrze, bo kiedy źli ludzie mają problemy, robią złe rzeczy". Działania Amerykanów wpisują się w tzw. wojnę półprzewodnikową między oboma państwami. Chiny od wielu lat były miejscem, gdzie produkowano półprzewodniki, ale w fabrykach należących do zachodnich koncernów. Jednak w ramach chińskiej polityki zwiększania kontroli nad gospodarką, Pekin uznał, że nie chce być już tylko montownią i źródłem taniej siły roboczej, ale też wytwórcą i dostarczycielem technologii. Dlatego chińskie władze zaczęły wspierać rodzime przedsiębiorstwa, jednocześnie nakładając surowe ograniczenia na eksport surowców potrzebnych do produkcji półprzewodników. Amerykanie nie chcą, żeby Chiny stały się konkurencyjne i samowystarczalne w zakresie nowych technologii, więc w ramach zapoczątkowanej jeszcze za kadencji Donalda Trumpa wojny gospodarczej starają się możliwie utrudnić Państwu Środka rozwinięcie skrzydeł w branży high tech. - Mamy tutaj walkę mocarstw, obopólną wymianę ciosów - mówi Interii Radosław Pyffel, ekspert od chińskiej polityki z Instytutu Sobieskiego. Jak podkreśla, decyzja Białego Domu na pewno utrudni Chińczykom powrót do sytuacji sprzed pandemii, ale nie jest dla nich zaskoczeniem. - To moment próby dla Chin. Jednak swoje atuty Chiny mają, to już nie jest fabryka samochodów czy światowy bankrut, tylko jeden z dwóch najważniejszych graczy na planecie - uważa analityk. Dr Jakub Jakóbowski dodaje przy tym, że ostatnie działania Amerykanów nie są przypadkowe, tylko stanowią ważną część dużo większego planu. - To kolejny krok w silnie przemyślanej i skoordynowanej - nie jest to tylko działanie Stanów Zjednoczonych, ale też ich sojuszników, w zasadzie całej Globalnej Północy - polityce duszenia chińskiego sektora nowych technologii - diagnozuje. I podkreśla: - Chiny są dzisiaj w okrążeniu, technologicznym okrążeniu. Chiny podzielą los Japonii? Chińczycy są świadomi tego, że swoje atuty również mają, ale nie zmienia to faktu, że ich obawy przed konsekwencjami gospodarczej stagnacji rosną w zasadzie z tygodnia na tydzień. Nie chodzi bowiem o to, że przestały zgadzać się dane z jednego czy drugiego sektora gospodarki. To jest normalne i zdarza się nawet wysoko rozwiniętym krajom. Ekonomiści i analitycy rynku oceniają, że przyczyna problemu jest dużo głębsza i poważniejsza, a mianowicie: chiński model rozwojowy, który pchał Państwo Środka naprzód przez ostatnie dekady, wyczerpał się. Dalsze pompowanie setek miliardów dolarów w inwestycje publiczne i projekty infrastrukturalne oraz stawianie na eksport nie przyniesie już efektu. Konieczne jest przeniesienie punktu ciężkości na konsumpcję wewnętrzną i rozwój usług. Wydaje się to proste i łatwe do zrobienia, ale w przypadku Chin wymaga nie tyle decyzji gospodarczej, co wielkiej zmiany politycznej. I właśnie to stanowi nie lada wyzwanie dla drugiej gospodarki świata. - Przesunięcie tak ogromnego zasobu środków do społeczeństwa wymagałoby zmiany politycznej - m.in. zwiększenia długu publicznego rządu centralnego czy podniesienia podatków. To byłby przełomowy krok polityczny, który podważyłby obecne relacje władzy. Bo kto posiada dzisiaj w Chinach wielkie pieniądze, którymi musiałby się podzielić? Ludzie partii albo mocno powiązani z partią - przewiduje dr Jakóbowski. Jak dodaje, chińskie władze z powodu chęci ścisłej kontroli zarówno gospodarki, jak i społeczeństwa nie są też skore do rozwinięcia wszystkich rodzajów usług. O ile rozwój telekomunikacji czy nowych technologii jest oceniany przez partyjne władze przychylnie, o tyle już e-handel czy rozrywka online nie i dlatego są tłamszone restrykcyjnymi regulacjami rządu. - Partia widzi w nich zagrożenie dla swojej władzy i polityki, zwalcza je, bardzo mocno reguluje. Motywowana politycznie sama podcina gałąź, na której siedzi cała chińska gospodarka - tłumaczy wicedyrektor OSW. Wszystko to prowadzi do sytuacji, w której ekonomiści i analitycy rynku obawiają się, że Chiny mogą podzielić los Japonii z lat 90. ubiegłego stulecia. Mówi się o widmie tzw. straconej dekady. Chińska gospodarka jest oczywiście inna od japońskiej sprzed trzech dekad, chociażby ze względu na bardzo silną kontrolę państwa nad poszczególnymi sektorami, ale są też ważne punkty wspólne: wielkie inwestycje publiczne, olbrzymie pieniądze pompowane w infrastrukturę, coraz dotkliwszy kryzys demograficzny. Radosław Pyffel dostrzega w położeniu Chin zasadniczy dylemat. Z jednej strony partyjne władze od lat szykowały się do ostatecznej gospodarczej konfrontacji ze Stanami Zjednoczonymi, dlatego mocno zwiększały swoją kontrolę nad chińską gospodarką. Z drugiej, koniunktura chińskiej gospodarki zależy w ogromnym stopniu od napływu zagranicznych inwestorów, technologii i wykwalifikowanych kadr. Rzecz w tym, że te dwa podejścia wzajemnie się wykluczają. - Chiny opierają się na zasadzie podwójnej cyrkulacji - czyli rynek wewnętrzny, a zza granicy wybór tego, co najbardziej im potrzebne i na rękę. Tyle że "pogodzić te sprzeczności" to nie taka łatwa sprawa - ocenia rozmówca Interii. Upadek chińskiego smoka zagraża Europie Na problemy Chin z coraz większym niepokojem patrzy też Europa. Krach na Dalekim Wschodzie uruchomiłby gospodarczy efekt domina, który boleśnie odczułaby też Unią Europejska i cały Zachód. Na Starym Kontynencie najmocniej powiązane z Chinami są dwie największe gospodarki UE - Niemcy i Francja. Uderzenie w te dwa filary zatrzęsłoby całą Wspólnotą. Jak pisaliśmy na początku sierpnia w Interii Biznes, "w przypadku Francji zmalał eksport marek luksusowych do Chin. Z kolei ostatnie dane PMI dla Niemiec, głównego partnera handlowego z Europy, wskazują, że przemysł u naszych zachodnich sąsiadów jest w słabej kondycji. Wynik na poziomie 38,8 pkt. jest najniższy od 38 miesięcy". - Wolny wzrost gospodarczy Chin szkodzi Europie, Niemcom. Motor gospodarki europejskiej też "siada". Jeżeli Niemcy będą słabe, to uderzy rykoszetem także i w Polskę - przestrzegał wówczas na łamach Interii Piotr Kuczyński, analityk rynków finansowych. Bruksela jest świadoma tego zagrożenia i zależności, więc stara się zawczasu temu przeciwdziałać. Ma się to odbywać dwutorowo - poprzez dywersyfikację unijnych gospodarek i tzw. de-risking, czyli zmniejszanie ich zależności od Chin w kwestii handlu, przemysłu i energetyki. - Widzimy masowy wzrost interwencji państwa, co miesiąc słychać nowe przykłady wielomiliardowych dotacji (np. w Niemczech, Francji, Polsce czy Włoszech) dla producentów procesorów czy baterii do samochodów, lokujących produkcję w Europie - wylicza wprowadzane zmiany dr Jakub Jakóbowski z OSW. Po chwili dodaje jednak: - Ale trzeba pamiętać, że gospodarcze splątanie z Chinami to efekt kilku dekad działań setek tysięcy firm i ludzi. Odwrócenie tego procesu nie będzie ani szybkie, ani tanie.