Rzeczpospolitej kolonie zamorskie
Czy Polska miała kolonie? Odpowiedź wydawałaby się prosta: oczywiście, że nie. Rzecz rozbiła się o brak środków, silnej floty, zainteresowania władców kwestiami morskimi czy wreszcie o jeden z podstawowych polskich problemów - geopolitykę. Odpowiedź jednak prosta nie jest. I choć nasze kolonialne aspiracje były raczej śmieszne, to przecież jednak były.
Polska potęgą kolonialną
W roku 1647 na dworze króla polskiego Władysława IV Wazy zjawił się książę kurlandzki Jakub Kettler. Prawie wiek temu Kurlandia została wcielona do Rzeczypospolitej, a następnie oddana w lenno kettlerskiej dynastii. Polscy królowie byli dobrymi i wyrozumiałymi suwerenami, pozostawiającymi swoim wasalom dużą autonomię. Jakub Kettler z kolei był lojalnym lennikiem. Przedstawił królowi projekt szeroko zakrojonej ekspansji zamorskiej. Rzeczpospolita - wraz z Kurlandią - miałyby, według projektu, stać się morskimi potęgami. Kettler, między innymi, zaproponował Władysławowi utworzenie kompanii handlowej, która miałaby nawiązać ścisłe kontakty z Indiami Wschodnimi i Zachodnimi (wyspami karaibskimi) i Afryką. Król - niestety - odmówił. I z tego właśnie powodu odpowiedź na pytanie "czy Polska miała kolonie" wydaje się taka prosta.
Czy imperium naszego lennika jest naszym imperium?
W 1651 kurlandzki - a więc poddany polskiemu królowi - statek dotarł do Gambii, gdzie wysłannicy Kettlera zakupili od kacyka Cumbo - wodza lokalnego plemienia Barra - wyspę Banjul (obecnie leży na niej stolica kraju), kawałek terytorium położonego na brzegach rzeki Gambii, oraz rzeczną wyspę, zwaną Wyspą św. Andrzeja. Na wyspie Kurlandczycy założyli fort i wybudowali kościół. Z kraju ruszyli tam osadnicy, skuszeni obietnicą zniesienia pańszczyzny. Co ciekawe, kacyk Cumbo nie uważał naszego dzielnego kolonizatora Kettlera za pana, potężnego białego bwana kubwa, tylko za swojego wasala, bowiem Kurlandczycy płacili plemieniu Barra regularnie coś w rodzaju trybutu.
Dzielny Kettler nie poprzestał na Afryce. W 1652 wszedł w posiadanie wyspy Tobago na Morzu Karaibskim. Źródła nie są zgodne co do podstawy prawnej tego kolejnego nabytku kolonialnego lennika Rzeczpospolitej. Niektórzy twierdzą, że dostał prawo do jej kolonizacji w prezencie od chrzestnego (Jakuba I Stuarta, króla Anglii). Inne źródła twierdzą z kolei, że kupił wyspę od Duńczyków. Jeśli jednak tak właśnie było, to Duńczycy nie zachowali się w porządku wobec imperialisty Kettlera i nie wpisali do swoich archiwów faktu sprzedaży. Według nich - jak pisze w swojej książce "Kolonie Rzeczpospolitej" Marek Arpad Kowalski - Tobago należało do Danii przez cały czas wytrwałej kurlandzkiej kolonizacji.
Kettler próbował na wszystkie sposoby zainteresować naszych władców swoim małym imperium. Jeden z kurlandzkich fortów na Tobago nazwać miał "grodem Kazimierza" - na cześć Jana Kazimierza, kolejnego z władców Polski, którzy odmówili udziału w zamorskim interesie ambitnego księcia.
A Kettler rysował przed naszym królem nie byle jakie perspektywy: Rzeczpospolitej przypaść miał kawał Ameryki Południowej - wszystkie jej tereny na północ od równika.
Całą kolonialną przygodę polskiego lennika zakończył potop szwedzki, podczas którego Kettler, który stanął po stronie Rzeczpospolitej, został uwięziony przez Szwedów. Imperium zaczęło się rozłazić, rozwleczone przez Holendrów i Anglików. Następca Kettlera na kurlandzkim tronie wrodził się bardziej w Kaligulę, niż w Cezara i pozwolił zatonąć resztkom marzeń o dominium maris.
Kacykat pana Stefana
Później szło już tylko w dół: Polsce nie udało się utrzymać na mapie Europy, nie wspominając o wykraczaniu poza nią. Co jakiś czas wybuchała wiadomość, że któryś z Polaków działa gdzieś na kolonialnym poletku: a to Beniowskiego obwołali Malgasze królem, a to Stefan Szolc-Rogoziński szykuje dla Polski kolonie w Kamerunie.
Co do Beniowskiego, o ile nie był władcą jedynie tytularnym, to przebywał na Madagaskarze jako pułkownik armii francuskiej, wysłany do Afryki celem zdobycia terytoriów dla króla Francji. Poza tym, nie tylko przynależność kolonialna Madagaskaru, ale i przynależność samego Beniowskiego do konkretnego narodu nie jest do końca pewna - był urodzonym na ziemiach obecnej Słowacji szlachcicem węgierskim, którego pierwszym językiem był węgierski właśnie. Sam uważał się jednak (raczej) za Polaka i brał udział w konfederacji barskiej.
Co do Stefana Szolc-Rogozińskiego - odbył on kilka podróży odkrywczych do Kamerunu, czym walnie przysłużył się nauce, ale jego działalność kolonizatorska, wspierana podobno gorąco przez Bolesława Prusa i Henryka Sienkiewicza, ograniczyła się do zakupienia plantacji kakao. W dodatku nierentownej.
I choć podobno - jak pisał sam podróżnik - wiosną 1884 kacyk niejakiego plemienia Bota zrzekł się z jakiegoś powodu władzy nad swoim ludem na rzecz pana Stefana, to już jesienią, na życzenie kacyka Szulc-Rogozińskiego, łaskawą protekcję i opiekę roztoczyła nad jego krajem królowa brytyjska. Kacykat pana Stefana jednak, nawet jeśli istniał w rzeczywistości, za polską kolonię nijak nie może być uznany - w czasie, kiedy rządził nim Szulc-Rogoziński, Polska nie istniała jako niepodległe państwo.
100 000 zbrojnych Liberyjczyków
Skoro jednak tylko odzyskaliśmy niepodległość, kolonialny wigor trysnął z Rzeczpospolitej aż miło.
Niewinna Liga Morska i Rzeczna, powołana przez kontradmirała Porębskiego, przerodziła się w imperialnie brzmiącą Ligę Morską i Kolonialną. Nasza ojczyzna, ledwie sama odzyskała niepodległość, sama rzuciła się zdobywać i podbijać, przynajmniej teoretycznie. LMiK miała - statutowo - wspierać dążenia kolonialne narodu polskiego i zapewniać mu odpowiedni Lebensraum. Spóźniliśmy się co prawda o kilkaset lat i postanowiliśmy nabywać kolonie w przeddzień czasu, kiedy wielkie kolonialne mocarstwa zaczęły ich się pozbywać, ale jednak. I tak, na dobry początek, zabraliśmy się za Angolę, która - notabene - należała do Portugalii.
W 1928 roku prezes Związku Pionierów Kolonialnych, po rozmowach w Lizbonie, uznał, że Angola nadaje się do kolonizacji. Nie chodziło zatem, jak widzimy, o kolonizację w znaczeniu polityczno-militarnym, ale jedynie o wysyłanie tam osadników i handel. Powstały organizacje i spółki handlowe, takie jak Polangola czy Alfa. Osiedlali się tam polscy osadnicy.
I byłoby pięknie, gdyby całej zacnej inicjatywy nie pogrzebała nasza prasa, która, w atmosferze entuzjazmu po wybuchu polskiej niepodległości i przy tradycyjnej polskiej tendencji do wymachiwania szabelką, ogłosiła, że nie tylko ma Rzeczpospolita do Angoli pełne i święte prawo, ale w dodatku z prawa tego zamierza skorzystać i zbrojnie Angolę zajmie. Na co wściekli się Portugalczycy, i tak zakończyła się nasza przygoda z kolonizacją Angoli.
Jak nie Angola jednak, to Liberia. Rząd Liberii zwrócił się do Ligi z propozycją nawiązania współpracy. Polegać ona miała na dzierżawie Polakom plantacji. W zamian miała Polska wysyłać rządowi Liberii doradców i wykształcić na inżynierów 20 liberyjskich studentów. Plantacje były jednak nierentowne, bo polscy ochoczy kolonizatorzy mieli niezbyt duże pojęcie o tropikalnych uprawach, a ponadto na scenie pojawiła się ponownie niezawodna polska prasa. Rewelacje o przekształceniu Liberii w kolonię i o zobowiązaniu Liberii do wystawienia w razie wojny stutysięcznego czarnego kontyngentu, zaniepokoiły Stany Zjednoczone - opiekuna Liberii. Skończyła się zatem i przygoda z Liberią.
Kolonizacja Ameryki Południowej
Spółki "Kolonja Polska" i "Amerykański Syndykat Kolonizacyjny", na postawie umowy z rządem Peru, zobowiązały się do sprowadzenia polskich osadników na nadaną im przez Peru ziemię. Rząd polski, przy tryumfalnych i mocarstwowych fanfarach niezawodnej prasy, wysłał do Ameryki Południowej transport 450 rodzin. Niedługo potem jednak, musiał opłacić ich powrót do kraju, z powodu bardzo ciężkich warunków panujących na przyznanych osadnikom przez Peru ziemiach.
Po serii niepowodzeń, Liga Morska i Kolonialna postanowiła zainteresować się emigracją już dokonaną, czyli taką, której nie trzeba już organizować od początku. Duże skupisko Polaków istniało w Brazylii - w stanie Parana. LMiK zbudowała dla Polaków osadę o nazwie wyrażającej niezłomne dążenie Rzeczpospolitej do panowania nad oceanami - Morska Wola. W Morskiej Woli osiedlali się zarówno Polacy od dawna już zamieszkali w Brazylii, jak i "świeży" emigranci. Nie trzeba wspominać, że polska prasa po raz kolejny uderzyła w zbrojne i imperialne tony. W podobne tony - jak pisze Marek Kowalski - uderzyła tez prasa brazylijska, ogłaszając, że Polska pragnie oderwać od Brazylii kilka stanów i wykroić z niej nowe polskie państwo.To, wraz z faktem, że w Brazylii do władzy doszedł nacjonalistyczny rząd, a także brak zainteresowania Polaków emigracją do Morskiej Woli, sprawiło, że również idea rozszerzania polskich wpływów na Brazylię - upadła.
Kolonie za Rembertowem
Były jeszcze próby prasowego podboju Mozambiku przez naszych walecznych dziennikarzy, były żądania przyznania naszemu krajowi 10 procent terytoriów byłych kolonii niemieckich, nad którymi po I Wojnie Światowej kontrolę sprawowały Francja i Wielka Brytania. Jak wiadomo, nic z tego nie wyszło.
Może i dobrze. W końcu, jak powiedział spytany o kolonie polski minister spraw zagranicznych Józef Beck: "Jak to Polska nie ma kolonii? Pewnie, że ma! Zaczynają się za Rembertowem".