Już niebawem wspólnym wysiłkiem uda nam się zamienić Meklemburgię-Pomorze Przednie, Saksonię-Anhalt, Brandenburgię, Saksonię oraz Turyngię w kwitnące krajobrazy, w których warto będzie żyć i pracować - zapowiadał w 1990 r. ówczesny kanclerz jednoczącej się właśnie Republiki Federalnej Niemiec Helmut Kohl. Te słowa wzbudziły wielkie nadzieje, choć były trochę zaskakujące, bo rok wcześniej - latem 1989 r., czyli kilka miesięcy przed upadkiem muru berlińskiego - ten sam Kohl mówił zupełnie coś innego: - Chyba już nie dożyjemy zjednoczenia Niemiec. 30 lat od upadku żelaznej kurtyny można powiedzieć, że obydwie prognozy kanclerza się nie sprawdziły. Z jednej strony, zjednoczenie RFN stało się faktem, z drugiej - nowym krajom związkowym daleko do kwitnących krajobrazów. Blizny W śródmieściu pozjednoczeniowego Berlina tych różnic oczywiście już nie widać. Trudno dziś uwierzyć, że w okolicach ozdobionego Bramą Brandenburską placu Paryskiego znajdowała się kiedyś strzeżona przez enerdowskich funkcjonariuszy ziemia niczyja, wyznaczona pomiędzy dwoma ponurymi pasami muru. W miejscach, gdzie kiedyś stały budki wartownicze, jak grzyby po deszczu wyrosły szklane biurowce. Na nieodległym placu Poczdamskim, jeszcze 30 lat temu rozerwanym granicą z zasiekami, przechadzają się w tych dniach po czerwonym dywanie goście Berlinale. Natomiast ze wschodniej części centrum zniknęły socrealistyczne dzieła komunistycznych architektów. Pozostały tylko wdzięczne budynki przy Frankfurter Allee (łudząco podobnej do ulicy Marszałkowskiej w Warszawie), które być może niedługo znajdą się na liście światowego dziedzictwa UNESCO. Jednocześnie w całym mieście ciągle trwa budowlany bum, a w ostatnich latach ceny wynajmu nieustannie rosną, bijąc wszelkie rekordy i wypychając mniej zamożnych mieszkańców z centrum na mniej atrakcyjne obrzeża lub do zubożałych miejscowości Brandenburgii. Wbrew podtrzymywanym w mediach złudzeniom zjednoczenie Niemiec nie było bowiem jednym wielkim pasmem sukcesów. O ile w centrum Berlina blizny zarosły (wyjąwszy relikty historii, mające przykuć uwagę turysty), o tyle już kilkanaście kilometrów dalej widać je tym wyraźniej. Friedrichshain czy Prenzlauer Berg, dawniej zapuszczone dzielnice wschodniego Berlina, zamieszkane głównie przez robotników, dziś obrosły w nowoczesne restauracje i butiki, przyciągając bogaczy ze Szwabii i Bawarii, a wraz z nimi sklepy z ekologiczną żywnością i modną odzieżą. Ale jeśli pojedziemy miejską kolejką S-Bahn do wcale nie tak odległych od śródmieścia dzielnic jak Lichtenberg czy Marzahn, zobaczymy blokowiska z wielkiej płyty. W Ahrensfelde widać już jak na dłoni wszystkie różnice między wschodem a zachodem, o których 30 lat po transformacji ustrojowej nadal mówią eksperci. Bastion biedy Gigantyczny projekt, jakim było połączenie się RFN i NRD, wywołał wielkie ambicje i oczekiwania. Rzeczywistość lat 90. szybko jednak zweryfikowała optymizm Helmuta Kohla. Mimo setek miliardów marek inwestycji publicznych i prywatnych nie pojawiły się owe kwitnące krajobrazy, a polityków przenoszących się z Bonn do Berlina czekały ogromne problemy w reformowaniu gospodarki byłej NRD. Na wschodnich terenach Niemiec ponurą codziennością stały się najpierw wysokie bezrobocie oraz marazm i zawiedzione nadzieje. Najwiarygodniej różnice między wschodem a zachodem pokazują statystyki bezrobocia. Kiedy Niemcy się jednoczyły, RFN zamieszkiwało ok. 63 mln osób, NRD zaś - ok. 16 mln. Już rok po zjednoczeniu milion ludzi w nowych landach nie miało pracy. W 2005 r. bezrobocie w Niemczech sięgnęło 11,7% - bez pracy pozostawało 5 mln ludzi, przy czym co trzeci bezrobotny był mieszkańcem jednego z sześciu nowych krajów związkowych. Wprawdzie reformy świadczeń socjalnych (wyszydzana dziś przez oponentów Gerharda Schrödera Agenda 2010) złagodziły problem bezrobocia i obecnie jest ono najniższe od 1989 r. (ok. 3%), ale różnic między wschodem a zachodem wciąż nie daje się wymazać. Na koniec 2018 r. średnia stopa bezrobocia na terenie byłej NRD wynosiła 6,9%, o ponad 2 pkt proc. więcej niż na zachodzie. Wyjątkiem w zachodniej części jest bodaj jedynie Brema z bezrobociem na poziomie ok. 10%. Te różnice odzwierciedlają dziś również przeciętne zarobki Ossis i Wessis. Statystyczny mieszkaniec wschodniego landu nadal zarabia ok. 800 euro mniej niż jego rodak na zachodzie. Bywa jeszcze gorzej - gdy porówna się wynagrodzenia w Meklemburgii-Pomorzu Przednim, najuboższym kraju związkowym byłej NRD (choć z uwagi na dostęp do Bałtyku z rosnącym potencjałem), z Badenią-Wirtembergią czy Bawarią, różnica rośnie do ponad 1000 euro. Na zachodzie i południu Niemiec nadal działa ok. 90% najważniejszych firm, które napędzają gospodarkę krajową, podczas gdy "perła północy", Stralsund, ciągle nazywany jest niemieckim bastionem biedy. Natomiast większe miasta na zachodzie, Monachium, Stuttgart czy Hamburg, po 1989 r. zaczęły przyciągać miliony młodych i wykształconych mieszkańców byłej NRD. Odpływ najlepszych I to głównie owe nieprzewidziane do końca zmiany demograficzne zadały kłam optymistycznym prognozom zachodnioniemieckich elit u początków zjednoczenia RFN. Odpływ ludzi wykształconych oraz mylne prognozy ekspertów, którzy w 1990 r. uważali potencjał gospodarczy NRD za znacznie wyższy, niż był naprawdę (enerdowska propaganda do końca bagatelizowała rzeczywiste problemy), szybko rozwiały nadzieje na kwitnące krajobrazy. - Ujednolicenie obu państw oraz ich systemów gospodarczych okazało się długą i wyboistą drogą, przy czym jeszcze daleko nam do celu - wróży berliński politolog Herfried Münkler. Sytuacja na wschodzie w pierwszych latach po zjednoczeniu była opłakana. Tętniące życiem miasta dawnej NRD gwałtownie zaczęły się wyludniać. W saksońskim mieście Hoyerswerda, zamieszkanym przez robotników elektrowni Schwarze Pumpe, w chwili upadku żelaznej kurtyny żyło ponad 70 tys. ludzi. Wkrótce połowa wyjechała na zachód, a blokowiska z wielkiej płyty zostały zburzone. Dziś w tym miejscu znajduje się wielki park. Zamiast przepływu na wschód części zachodniego kapitału społecznego, który miał zasilić tamtejszą gospodarkę, stare landy wyssały najlepszych ludzi z byłej NRD. Wynikają stąd również obecne problemy z niemieckimi populistami. We wschodnich landach zabrakło ludzi, którzy mogliby się przeciwstawić rosnącej sile skrajnych ruchów spod znaku swastyki bądź sierpa i młota. Jak zauważa Herfried Münkler, gospodarcza bessa w pierwszych latach po transformacji i piętno, które system NRD odcisnął na mentalności ludzi, przygotowały grunt m.in. pod sukces Alternatywy dla Niemiec (AfD). - Gdy czar zjednoczenia prysł, mieszkańców byłej NRD ogarnęła nostalgia. Do dzisiaj nie ma odpowiedzi na niezadowolenie, które pojawiło się wskutek dewaluacji życiowych osiągnięć wielu osób - zaznacza politolog. Wschodni buntownicy Pod względem emocjonalnym podziały między wschodem a zachodem wydają się więc coraz głębsze. Jak wynika z ustaleń stołecznego dziennika "Der Tagesspiegel", ok. 60% wschodnich Niemców czuje się obywatelami drugiej kategorii. Natomiast połowa Ossis ma zastrzeżenia do dzisiejszego oblicza niemieckiej demokracji. Wyrazicielem opinii podobnych do poglądów Münklera jest psycholog Hans-Joachim Maaz, który utrzymuje, że wschodni Niemcy mają zdystansowany stosunek do państwa: - Mieszkańcy byłej NRD są na ogół bardziej krytyczni wobec kapitalizmu, elit rządzących i mediów. Dlatego tam szybciej powstał ruch protestu przeciwko polityce zdominowanej przez zachodnie Niemcy. Odzwierciedleniem rosnącego niezadowolenia są wyniki wyborcze AfD we wschodnich landach - ostatnio w Brandenburgii, Saksonii i Turyngii. W Erfurcie AfD wyprzedziła nawet CDU i SPD, mając realny wpływ na powołanie lokalnego rządu, co wywołało ogólnokrajową burzę polityczną (PRZEGLĄD nr 8/2020). Ciekawe zresztą, że AfD, która przecież jest zachodnioniemieckim importem (narodowy socjalista Björn Höcke pochodzi z Westfalii), przejęła rolę ugrupowania protestu po Lewicy, która jako następczyni enerdowskiej partii SED była wręcz stworzona do wyrażania wschodnioniemieckiej nostalgii. - Widać wyraźnie, że wschodni Niemcy stawiają opór zarówno postkomunistom, jak i obecnym elitom. Trudno ich wszystkich nazwać faszystami - zauważa Münkler. Podobnie wypowiada się Maaz. - Przypinanie łatki nazistów wszystkim wyborcom AfD, wszystkim mieszkańcom byłej NRD byłoby ogromnym błędem. Wtedy partia Gaulanda i Höckego będzie tam odnosić jeszcze większe sukcesy - wieszczy profesor Uniwersytetu Marcina Lutra w Halle i Wittenberdze. Natomiast po ostatnich wydarzeniach w Turyngii wydawca tygodnika "Die Zeit" Giovanni di Lorenzo powiedział: - Przecież nie możemy wszystkim wyborcom AfD nakazać kwarantanny jak zarażonym koronawirusem. W istocie, w przeszłości można było odnieść wrażenie, że wypowiedzi niektórych zachodnioniemieckich polityków pogłębiały podziały między wschodem a zachodem. Kiedy lider Zielonych Robert Habeck na początku 2019 r. oznajmił, że w obliczu rosnącej w siłę AfD demokracja w Turyngii jest zagrożona, wielu mieszkańców landu nie kryło oburzenia. Wypowiedź Habecka brzmiała tak, jakby cała Turyngia nie była demokratycznym landem. - W jakim więzieniu siedziałem przez ostatnie lata? - zapytał go wtedy pochodzący z Turyngii poseł SPD Carsten Schneider. Wizję AfD jako tykającej populistycznej bomby próbuje też rozwiewać Herfried Münkler. - Na tle europejskim krytykowanie przez Niemców masowej migracji, noszące w dużej mierze znamiona antyislamskie, nie jest niczym szczególnym. AfD jest częścią ogólnego trendu europejskiego. Tymczasem na plus można Niemcom zapisać to, że u nas populiści raczej nigdy nie wejdą do rządu - mówi. Błędy polityków Współprzewodnicząca Zielonych Annalena Baerbock dostrzega sposób na złagodzenie różnic - i tym samym lekarstwo na populistów - przede wszystkim w większych inwestycjach infrastrukturalnych na wschodzie. - Ludzie w zaniedbanych okolicach szybciej tracą zaufanie do centralnych władz, ponieważ czują się zapomniani - przekonuje. Z kolei zdaniem Maaza kolejne zastrzyki finansowe sytuacji nie uspokoją. - Chodzi właśnie o to, że większość mieszkańców byłej NRD chce wreszcie zdjąć z siebie odium wiecznej ofiary. Oni nie potrzebują pocieszenia. Niezależnie od wszelkich zaszłości historycznych zawsze bowiem brali sprawy w swoje ręce i jakoś sobie radzili. Oni tylko nie chcą już być traktowani z góry - podkreśla psycholog. Te argumenty zbiegają się zresztą z ekspertyzami ekonomistów. - Różnice ekonomiczne na pewno nie wynikają ze słabości czy bierności wschodnich Niemców. 30 lat to po prostu zbyt krótko, aby nadrobić wszystkie zaległości, przy czym kraje związkowe zrobiły już duże postępy, jeśli uświadomimy sobie, że RFN w ostatnich latach cieszyła się bezprecedensową koniunkturą gospodarczą. Jest wręcz czymś zdumiewającym, że w okresie rosnącej prosperity wschodnie landy nadążały za zachodnimi. A przecież w obliczu coraz lepszej koniunktury sytuacja na wschodzie teoretycznie mogła się pogorszyć - zwraca uwagę prof. Joachim Ragnitz, wiceszef drezdeńskiej placówki Instytutu Badań nad Gospodarką (Ifo). Można wskazać jeszcze inne zwiastuny lepszej przyszłości zjednoczonych Niemiec. W 2017 r. po raz pierwszy od zmian ustrojowych więcej Niemców przeprowadziło się z zachodu na wschód niż odwrotnie. - Możliwość większej mobilności w życiu zawodowym sprawia, że zachodni Niemcy coraz częściej szukają mieszkań we wschodnich miastach, gdzie koszty utrzymania są nadal o wiele niższe niż w landach zachodnich - wyjaśnia Ragnitz. Wschód staje się też atrakcyjny dla zachodnioniemieckich studentów. W Lipsku, Jenie czy Dreźnie, które są nie tylko architektonicznymi smakołykami dla turystów, znajdują się znakomite uczelnie. Niemniej jednak Ragnitz twierdzi, że wschód jeszcze przez następne dziesięciolecia nie dogoni Zachodu. - Społeczeństwo byłej NRD jest coraz starsze. Poza tym gospodarka wschodnioniemiecka opiera się przede wszystkim na drobnych przedsiębiorstwach. W indeksie DAX, który jest głównym wskaźnikiem opisującym sytuację na giełdzie we Frankfurcie, nadal nie ma ani jednego koncernu ze wschodnich landów, który znalazłby się na liście 30 najważniejszych spółek niemieckich - mówi ekonomista. I dodaje, że ten stan rzeczy wynika głównie z błędów polityków. - Państwowe subwencje są uzależnione od tworzenia nowych miejsc pracy. To cele niezwykle szlachetne, ale w rzeczywistości często powstają zupełnie niepotrzebne stanowiska. Tego rodzaju zabiegi pomagają wschodniej gospodarce tylko doraźnie, a dalekosiężnie szkodzą konkurencyjności tamtejszych firm. W ten sposób nigdy nie ujrzymy kwitnących krajobrazów. Różnią się pięknie Mimo to dziś sytuacja w RFN nie wygląda najgorzej. W scalaniu kraju i wyrównywaniu się poziomów życia dokonał się duży postęp, co potwierdza ostatni raport rządu federalnego na temat zjednoczenia. Istnieją też liczne przykłady zadające kłam teoriom spiskowym, jakoby nowe landy były zamieszkane wyłącznie przez buntowników. Kiedy w 2006 r. ówczesna minister rodziny, a obecna szefowa Komisji Europejskiej, Ursula von der Leyen, zapowiedziała plan rozbudowy w całym kraju sieci przedszkoli i żłobków, aby odciążyć matki i umożliwić im po urodzeniu dziecka rychły powrót do pracy, na zachodzie RFN podniósł się lament. Natomiast we wschodnich krajach związkowych plany von der Leyen nie budziły żadnych emocji, ponieważ żłobki były od dziesięcioleci częścią enerdowskiej normalności. Zresztą Hans-Joachim Maaz uważa, że różnice mentalności Ossis i Wessis nie muszą być powodem do bicia na alarm. - Przecież przed zjednoczeniem sami mieszkańcy zachodnich Niemiec "pięknie się różnili", co potwierdzi bodaj każdy turysta, który z Bawarii uda się bezpośrednio do Fryzji. Nie musi być wszędzie tak samo - uznaje psycholog. Do podobnego wniosku dochodzi Herfried Münkler: - Byłoby lepiej, gdybyśmy pogodzili się z naszą niemiecką różnorodnością. W starych krajach związkowych istniały i nadal istnieją różnice między północą a południem. Wschodnie Niemcy są teraz trzecią grupą mentalnościową. Nasza różnorodność jest zjawiskiem ogólnokrajowym. Przecież Niemcy, które z opóźnieniem wkroczyły na drogę prowadzącą do powstania państwa narodowego, już od dawna były krajem o silnych cechach regionalnych. To raczej tak szybko się nie zmieni. Tymczasem zdaniem innych wpływowych osób sprzeczności pomiędzy wschodem a zachodem już dawno powinny zostać zlikwidowane. Pochodzący z NRD były prezydent Joachim Gauck i kanclerka Angela Merkel, którzy sami w pozjednoczeniowej RFN zajmowali najwyższe stanowiska w państwie, wielokrotnie wskazywali, że na wyższych szczeblach instytucji niemieckich wciąż za mało jest osób ze wschodnioniemieckim rodowodem. - Ktoś mi ostatnio powiedział, że żaden niemiecki uniwersytet nie jest prowadzony przez osobę ze wschodu Niemiec. Mamy więc jeszcze wiele do nadrobienia - zaznaczyła szefowa rządu w rozmowie z tygodnikiem "Der Spiegel". Wojciech Osiński, Korespondencja z Berlina