Joanna od sierpnia ubiegłego roku mieszka w miejscowości Santa Ana w Południowej Kalifornii. To stąd pochodzi jej mąż, Cameron. - Poznaliśmy się w Warszawie, najpierw byliśmy współlokatorami. Cameron wyjechał w pewnym momencie do USA, ale wrócił, dla mnie. W Polsce wzięliśmy ślub, układaliśmy sobie tu życie. Mój mąż zaczął tęsknić za domem i rodziną. Po czterech latach wspólnego mieszkania w Polsce postanowiliśmy, że spróbujemy życia w Kalifornii. Dla równowagi - opowiada Joanna. Polka podkreśla, że zawsze chciała mieszkać za granicą. - Nigdy jednak nie myślałam o Stanach Zjednoczonych, jakoś mnie tam nie ciągnęło. Zamieszkałam tu tylko ze względu na męża - dodaje. Jeszcze przed wyjazdem musiała załatwić formalności i ubiegać się o Zieloną Kartę. - To była walka - wspomina. - Niestety to nie jest tak, że skoro jestem żoną obywatela USA, to nic robić nie muszę. Co prawda miałam jakieś pierwszeństwo i udało mi się szybko wszystko załatwić. Szybko, czyli w rok. Osoby, które nie mają żadnych rodzinnych konotacji, muszą czekać dłużej. I nie wiedzą, czy na pewno tę kartę dostaną - tłumaczy Polka. Obecnie jest możliwość aplikowania o Zieloną Kartę mailowo, kiedyś całą dokumentację trzeba było wysyłać listem. - To w pewnym sensie przyspiesza cały proces - mówi Joanna. Ale koszty pozostały te same. - I to dość wysokie, jak dla osoby mieszkającej jeszcze w Polsce, z polską pensją. Łącznie wydałam 4 tys. złotych. Rezydencje z basenami, obok koczowiska bezdomnych Pierwszy rok Joanna i jej mąż podróżowali. - Widzieliśmy parki narodowe, a przyroda w USA jest naprawdę spektakularna. - Przez chwilę mieszkaliśmy w Nowym Jorku, spędziliśmy czas w Chicago, San Francisco. Miasta to już inna bajka. Mieszkając w nich, obserwując życie ludzi, przeżyłam największy szok - mówi Polka. - Europejskie miasta są przyjazne dla mieszkańców. Są czyste, mają komunikację miejską. Człowiek czuje się w nich bezpiecznie. Tu jest zupełnie inaczej, totalne przeciwieństwo Europy. Komunikacja miejska w zasadzie nie istnieje. Metrem strach jeździć - próbowałam tego w Los Angeles i nigdy więcej. Na stacji ludzie oddawali mocz, w wagonie palili papierosy. I właśnie, w miastach jest zazwyczaj brudno - opowiada. I dodaje: - Przytłaczający jest też kryzys bezdomności, ludzi uzależnionych od narkotyków. To jest straszne, te koczowiska przy ulicach, na plażach, to jest problem każdego większego miasta, ale też wielu mniejszych. - Widać ogromny dysonans - z jednej strony bogactwo domów z basenami, z drugiej strony, dwa kroki dalej, ludzie bezdomni mieszkający na ulicach - podkreśla Polka. Poczuła się źle, trafiła do szpitala. "Sytuacja jak z ‘Doktora House'a’" Już w trakcie swoich podróży nasza rozmówczyni przekonała się, jak ważne w Stanach Zjednoczonych jest to, aby mieć ubezpieczenie zdrowotne. - Tu nie ma publicznego systemu ochrony zdrowia. W związku z tym, gdy tylko się przeprowadziliśmy, wykupiliśmy ubezpieczenie, korzystając z Obamacare. Miesięcznie za opiekę zdrowotną płaciliśmy 250 dolarów. Jak się później okazało, bardzo dobrze zrobiliśmy - podkreśla Joanna. Poza Stanami Zjednoczonymi zwiedzała też Meksyk. - Po powrocie dziwnie się czułam, bolał mnie brzuch. Odwiedziliśmy siostrę mojego męża w Kolorado na Święto Dziękczynienia. Mój stan nagle znacznie się pogorszył. Miałam wysoką gorączkę, która w ogóle nie chciała spaść. Do tego rewolucje żołądkowe, praktycznie nie wychodziłam z toalety. Nie dałam rady chodzić z bólu - opowiada. Mąż zawiózł ją do szpitala. Izba przyjęć. Pierwsze pytanie, które zadano Polce, brzmiało: czy gdzieś pani podróżowała? - Powiedziałam, że byłam w Meksyku. Usłyszałam tylko: oho - wspomina. - Natychmiast wsadzili mnie w tomograf. Położyli na oddział, sytuacja jak wyjęta z "Doktora House'a", miałam nad sobą sześć pielęgniarek i czterech lekarzy. Stali nade mną i zastanawiali się, jakie badania jeszcze zlecić. Wiedzieli, że zaatakował mnie pasożyt, ale nie wiedzieli jaki. Ja byłam już w stanie krytycznym, wycieńczona, bliska śmierci - mówi Joanna. Cztery dni leczenia. Rachunek - 80 tys. dolarów, większość pokrył ubezpieczyciel Diagnozę lekarze postawili w godzinę. - Okazało się, że połknęłam jakąś amebę. Zaatakowała wątrobę, powstał ropień, który spowodował sepsę. Miałam założony dren - mówi Joanna. I dodaje: - Ci lekarze uratowali mi życie. Przyczyna? Nieznana. - Mogła to być nawet woda, ale bardziej prawdopodobna jest surowa ryba, którą jadłam - mówi kobieta. W szpitalu spędziła cztery dni. - Jak tylko odzyskałam siły witalne, wypisano mnie. Tu nikogo długo w szpitalu nie trzymają. Wiedzą po prostu, ile to pacjenta kosztuje - wyjaśnia. - Nasze ubezpieczenie zdrowotne nie było wówczas najlepsze. Rachunek ze szpitala opiewał na kwotę 80 tys. dolarów. Dzięki ubezpieczeniu zapłaciliśmy 8 tys. dolarów. To i tak bardzo dużo - ocenia. I zaznacza: to, że jest to prywatna ochrona zdrowia, czuć i widać. - Miałam świetnych lekarzy, wspaniałe pielęgniarki, które na każdy mój dzwonek przybiegały w sekundę. Leżałam w osobnej sali, z telewizorem, łazienką, a nawet dodatkowym łóżkiem dla mojego męża. Mimo że było to traumatyczne przeżycie, dobrze je wspominam. Czułam się zaopiekowana - podkreśla. Poszukiwanie pracy. "Tu pracowników wabią na ubezpieczenie" Joanna po roku podróży rozpoczęła poszukiwania pracy. Polka została zatrudniona w firmie, która zajmuje się tworzeniem artystycznych przestrzeni w biurach. Jest koordynatorem tych projektów. - Proces zatrudnienia jest długi i skomplikowany. Po zaaplikowaniu na konkretne stanowisko i rozmowie kwalifikacyjnej człowiek jest dokładnie sprawdzany, przede wszystkim pod kątem tego, czy był w przeszłości karany. Mój obecny pracodawca kontaktował się też z moim poprzednim pracodawcą w Polsce, aby sprawdzić, czy na pewno tam pracowałam i czy na pewno w deklarowanym przeze mnie czasie - wspomina. - Znajomi pytali mnie, na co "wabią" pracowników w USA. Czy są to owocowe czwartki, a może karty multisport. Tutaj największym benefitem jest właśnie ubezpieczenie zdrowotne. Pracodawca musi je zapewnić. Oczywiście, co pracodawca, to inne ubezpieczenie i inna kwota, którą do niego dokłada - opowiada Polka. Jej aktualne ubezpieczenie skonstruowane jest tak, że rocznie nie wydaje więcej niż 2 tys. dolarów na leczenie. Resztę pokrywa ubezpieczyciel. Sama z wypłaty ma na ten cel potrącane 200 dolarów miesięcznie. - Pracownika zachęca się też systemem emerytalnym. Z pensji odkłada się na ten cel kilka procent i dodatkowe kilka może dorzucić pracodawca. I znowu - co pracodawca, to inny procent. Im oczywiście większy, tym atrakcyjniejszy jest dla pracownika - dodaje. Choroba? Tylko trzy dni w roku Jak wspomina Joanna, kiedy dostała kontrakt z warunkami zatrudnienia, przeżyła szok. - Zobaczyłam, ile wolnego mam w całym roku. To zaledwie 10 dni, dwa tygodnie. Do tego dwa dni "wellness days", czyli urlopu na żądanie, który mogę wziąć bez zapowiedzi w każdej chwili - opowiada. - Mam jeszcze trzy "sick days", czyli chorować mogę tylko trzy dni w roku. Bo tu L4 nie ma, nikt mi żadnego zwolnienia chorobowego nie wystawi - podkreśla. Tak to wygląda w jej przypadku, u tego konkretnego pracodawcy. - Jest natomiast jeszcze takie prawo, że w razie choroby powyżej ośmiu dni można ubiegać się do stanu Kalifornia o dofinansowanie w przypadku tymczasowej niezdolności do pracy. To jest, zdaje się, maksymalnie 70 proc. miesięcznej pensji. Pamiętajmy, że mieszkam w jednym z najbardziej liberalnych stanów. Nie wszędzie tak to wygląda - wskazuje Polka. Po miesiącu pracy znów zetknęła się z amerykańską ochroną zdrowia. Zadzwonił lekarz. "Znaleźliśmy nowotwór" - Byłam u lekarza, skierował mnie na kolonoskopię. Znaleziono małego polipa, którego wycięto i wysłano do biopsji - opowiada Joanna. Z wynikami zadzwonił do niej gastrolog. - Okazało się, że był tam nowotwór. Lekarz od razu miał rozpisany cały plan działania. Powiedział, jakie badania mam zrobić i że jestem już na nie umówiona. Podał terminy i numer kontaktowy do siebie. "Proszę w razie potrzeby dzwonić" - dodał. Od diagnozy to zabiegu, w którym wycięto jej fragment jelita grubego, minął miesiąc. - To potoczyło się bardzo szybko. Później miałam kolejną biopsję wyciętego kawałka, niczego nie znaleziono. Do tego badania krwi, tomograf, aby sprawdzić, czy nie ma przerzutów. Nic nie znaleźli - mówi Polka. Teraz jest pod opieką onkologa, który przygotował jej plan działania na resztę życia. - Jak mam o siebie dbać, czego pilnować, kiedy zgłaszać się na kolejne wizyty - dodaje. - Tak, jak wspominałam, mam tylko trzy dni "chorobowego" w pracy, a jeden zdążyłam wcześniej wykorzystać. W szpitalu byłam sześć dni, w tym weekend. Mój pracodawca na szczęście podszedł do sprawy nieszablonowo - dwa dni pokrył sam. Po powrocie do domu trzy dni nie pracowałam i za to nie dostałam już pieniędzy. Później były cztery dni wolnego przez Święto Dziękczynienia. Po tygodniu wróciłam do pracy. Tu nie ma czasu na to, żeby dłużej być niedyspozycyjnym - podkreśla. Kult pracy. "Wszyscy robią po godzinach" Rozmawiamy jeszcze o tym, jak w praktyce wygląda praca w Stanach Zjednoczonych. Joanna mówi nam: - Nie ma czegoś takiego jak czas pracy, płatne nadgodziny. Robota ma być po prostu zrobiona. W praktyce ludzie pracują po kilkanaście godzin i w weekendy, bez żadnej dodatkowej zapłaty. Mnie też już zdarzyło się pracować po 12 godzin, bo musiałam coś skończyć. - Jak widzę, jak dużo tu ludzie pracują, to mnie to przeraża. Jest taka presja, że trzeba tyle pracować. Czuję się z tym źle, bo cenię sobie "work-life balance", ze względu na zdrowie, również psychiczne. Coraz częściej widzę jednak, że się poddaję temu kultowi pracy. W Polsce puknęłabym się w głowę, zamknęła laptopa i wyszła. Tu trudniej jest to zrobić - ocenia. - Czasami się zastanawiam, jak ci ludzie sobie radzą, mają przecież partnerów i partnerki, dzieci. Ostatnio spytałam kolegę, kiedy widuje swoje dzieci, odpowiedział: no, czasami w weekendy. To dla nich naturalne. W ten sposób chcą spełnić swój "american dream", dorobić się dużego domu z basenem. Pracują po łokcie, aby to osiągnąć. To jest taka praca ponad wszystko. To nie jest mój sen - dodaje. Zarobki a życie. "Kalifornia jest okrutnie droga" Joanna zarabia 65 tys. dolarów brutto rocznie. - Z miesięcznej wypłaty odliczane są podatki, dopłata na ubezpieczenie zdrowotne, jakaś kwota na świadczenie emerytalne i kilka innych rzeczy. W efekcie miesięcznie dostaję około 4 tys. dolarów na rękę - wskazuje. Na pytanie, czy to dobra płaca, odpowiada: - Kalifornia jest okrutnie droga. Za wynajem mieszkania płacimy 2100 dolarów i jest to bardzo atrakcyjna cena. A jest to mieszkanie z jedną sypialnią plus aneks z kuchnią. Nie jest to też ciekawa dzielnica, latają nad nami helikoptery jak w GTA. Często w sąsiedztwie zdarzają się interwencje policji, nie raz już słyszałam: "Departament policji w Santa Ana, wiemy że ukrywasz się w alejce, wyjdź z rękami uniesionymi do góry". Widziałam już po kilkanaście radiowozów obok mojego domu, bo doszło do jakiejś strzelaniny. - To nie jest najbardziej niebezpieczne miejsce, ale to jest Ameryka, tak to tu wygląda. Jak nie żyje się w zamkniętej enklawie rezydencji z basenami, a w bardziej przystępnej cenowo dzielnicy jak ja, to takie sytuacje są na porządku dziennym - słyszymy. - Wracając do kosztów. Gdybym była samotną kobietą, to żyłabym właściwie na styk. Połowa mojej pensji poszłaby na wynajem. Do tego dochodzi utrzymanie samochodu, bo tu przecież komunikacji nie ma. Zakupy też potrafią być zdradliwe. Przez to, że podatek jest doliczany dopiero przy kasie, a na każdą grupę produktów jest on inny. Dopiero u kasjera dowiadujesz się, ile zapłacisz. Wyjście do restauracji to też jest duży wydatek. Plus obowiązkowy napiwek, który może sięgać nawet 25 procent niezależnie od tego, czy jestem zadowolona z usługi, czy nie. Te pieniądze na przykład w Wisconsin pozwoliłyby mi żyć jak królowej. Tutaj zdecydowanie tak nie jest - dodaje. Czy Joanna zostanie w USA na stałe? "Zbyt wiele rzeczy mi przeszkadza" - Czy wyobrażasz sobie sytuację, w której zostaniecie tu na stałe? - pytam na koniec. Joanna odpowiada: - Na razie nie. Zbyt wiele rzeczy mi przeszkadza. Nie jestem zachłyśnięta Stanami Zjednoczonymi. Nie wiem, czy tak jak w Polsce będziemy tu mieszkać równe cztery lata. Chcemy założyć rodzinę mieszkając już gdzieś na stałe. Czy gdzieś w USA? Za dwa lata będziemy wiedzieli.