Przed Sądem Okręgowym w Koszalinie od wtorku toczy się proces czworga oskarżonych o umyślne stworzenie niebezpieczeństwa wybuchu pożaru w escape roomie "To Nie Pokój", do którego doszło 4 stycznia 2019 r. i o nieumyślne doprowadzenie do śmierci pięciu 15-letnich dziewcząt. Dziewczynki to uczennice kl. III D Gimnazjum nr 9, świętujące w pokoju zagadek urodziny jednej z nich. Zeznania organizatora escape roomu Jeden z czterech oskarżonych w sprawie - Miłosz S., organizator koszalińskiego escape roomu, kontynuując swoje wyjaśnienia, mówił o kontaktowaniu się mistrza gry z uczestnikami przez krótkofalówkę. - Nie jestem pewien, czy Radosław D. (pracownik escape roomu, jeden z czworga oskarżonych - red.) przeszkolił dziewczynki z użycia krótkofalówek. Jedna znajdowała się w pokoju gier, reszta była w szufladzie. A osoba prowadząca grę nie powinna się rozstawać z radiotelefonem ani przez chwilę. Żaden z radiotelefonów (w szufladzie) nie był na kanale 2 jak ten w pokoju Mrok - tłumaczył. Zaznaczył, że "nie było odstępstw od tego przeszkolenia dla osób odwiedzających escape room, nawet dla tych, które już były w przeszłości w pokoju zagadek". - Nurtuje mnie pytanie, czy krótkofalówka w pokoju Mrok była tą, którą Radosław D. dał dziewczynkom, czy pozostała ona po poprzedniej rozgrywce? Czy może nie dostały one żadnej krótkofalówki? - dodał mężczyzna. Miłosz S.: Zadbałem o jednolity regulamin, zasady Oskarżony w swoich zeznaniach zaznaczył też, że zgodnie z regulaminem pokoju zagadek "gra była całkowicie dobrowolna, jeśli któryś z graczy chciał przerwać grę, mistrz gry wypuszczał taką osobę". Zasady koszalińskiego escape roomu, jak powiedział Miłosz S., zakładały, że główne informacje z regulaminu były przekazywane uczestnikom przez mistrza gry przed jej rozpoczęciem, mimo dostępności regulaminu w formie papierowej na miejscu, "uczestnicy dostawali go do ręki" lub na stronie internetowej. - Nikogo nie zmuszaliśmy do brania udziału w grze, nie mieliśmy informacji, że uczestnicy nie znają regulaminu gry - mówił Miłosz S. Dodał, że w jego pokoju zagadek byli "strażacy, policjanci, nauczyciele, księża". - Nigdy nikt nie zgłaszał niczego niepokojącego, że czuje zagrożenie podczas zabawy lub ma jakiegokolwiek obawy. Jedyne obawy dotyczyły tylko tego, czy podołają grze i uda im się rozwiązać zagadkę - mówił Miłosz S. - Zadbałem o jednolity regulamin, zasady, o porządny filar działalności, zatrudniłem inteligentnego, sprawnego mężczyznę, pracującego wcześniej jako żołnierz - zaznaczył oskarżony, mówiąc o współoskarżonym Radosławie D. Dodał, że jego atutem były także prawo jazdy i uprawnienia do wymiany butli gazowych. "Pracownik powinien być w pomieszczeniu z monitoringiem" - W dniu zdarzenia Radek D. kontaktował się ze mną w sprawie kuponów rabatowych, czy można je wykorzystać kilka na raz. To mnie zdziwiło, bo w regulaminie było napisane, że kupony i rabaty się nie sumują. To może świadczyć o tym, że nie znał dobrze regulaminu i nie przestrzegał zasad obowiązujących - podkreślił dalej Miłosz S. Dodał, że to w obowiązkach pracownika było przygotowanie lokalu do przyjęcia grupy graczy. Polegało to, jak podał Miłosz S, m.in. na przygotowaniu pokoju do gry, nagrzaniu pomieszczeń, wymianie uszkodzonych elementów, przekazaniu regulaminu i instrukcji uczestnikom, nadzorze nad prawidłowym przebiegiem gry, zapewnieniem bezpiecznego udziału w grze uczestnikom, zbieraniu informacji zwrotnej w formie ankiety i wprowadzanie jej do systemu elektronicznego. - W chwili, gdy grupa rozpoczynała grę, pracownik powinien być w pomieszczeniu z monitoringiem, to pomieszczenie sąsiadowało przez ścianę z pokojem Mrok. Było może dwa metry od pokoi - dodał Miłosz S., tłumacząc, że w pomieszczeniu centralnym był rejestrator kamer, który na bieżąco pokazywał, co się dzieje w pokojach, mógł powiększyć obraz lub przełączyć na obraz, w którym znajdowali się obecnie gracze. Z 15-latkami nie było osoby dorosłej Organizator escape roomu zwrócił w swoich zeznaniach uwagę, że w dniu kiedy doszło do wypadku jego pracownik nie miał "żadnych dodatkowych zadań". - Jedynym obowiązkiem było poprawne zabezpieczenie gry według ustalonego regulaminu i zasad. Wszystkie moje decyzje i elementy, o które zadbałem zabezpieczały bezpieczeństwo gry. To nie zostało dobrze wykonane, mimo, jak mi się wydawało, dobrze wybranych wykonawców - powiedział oskarżony Miłosz S. - Dziewczynki zostały dopuszczone do gry bez opiekuna dorosłego, nie miały kontaktu z osobą zabezpieczającą za pomocą krótkofalówki (...). Był używany piecyk gazowy, ustawiony prawdopodobnie w złym miejscu, który nie powinien być w ogóle włączony. Zostały pozostawione bez opieki dziewczynki. A osoba dozorująca oddaliła się od monitoringu oraz pozostawiła lokal i graczy bez opieki - wyjaśniał oskarżony. Przerwał, bo sam zaczął płakać na sali rozpraw. Miłosz S. zaznaczył wcześniej, że gry były przystosowane dla osób nieletnich i dzieci. - W większości opiekun uczestniczył w grze, a jak nie chciał, to na pociechy czekał w poczekalni. Nie przypominam sobie sytuacji, by grupy dzieci nie przyprowadził rodzic. Wśród grupy młodzieży zawsze była osoba dorosła. To było w regulaminie - wyjaśniał. Dwie oskarżone odmówiły składania zeznań Oskarżone w procesie dotyczącym pożaru escape roomu w Koszalinie Małgorzata W. i Beata W., czyli babcia i matka współoskarżonego organizatora pokoju zagadek Miłosza S., nie przyznały się do zarzucanych czynów. Obie odmówiły składania wyjaśnień oraz odpowiedzi na pytania stron i sądu. Zgodziły się tylko odpowiadać na pytania swojego obrońcy mec. Macieja Brelińskiego. Wyjaśnienia pracownika escape roomu Również 28-letni Radosław D., pracownik escape roomu, nie przyznał się do zarzucanych czynów. Uzupełniając swoje wyjaśnienia złożone jeszcze w postępowaniu przygotowawczym i podtrzymując je, powiedział przed sądem: - W tamtej chwili nie wiedziałem, co robić, zrobiłem, co mogłem. - To były sekundy. Opisywałem już to. Dostałem ogniem w twarz, wybiegłem z pomieszczenia, by zawołać pomoc. Chciałem wrócić, ale płomienie były tak duże, że nie dałem rady. Płomień uderzył mnie w twarz, uderzał z narastająca mocą - powiedział. - Nikt mnie nie przeszkolił z procedur w przypadku zagrożenia. Próbowałem robić, co mogłem, ale to działo się tak szybko. Krzyczałem, że się pali. Zawiadomiłem sąsiada. Prosiłem, by wezwał pomoc. Byłem cały poparzony. (...) To dla mnie wielka trauma. W tamtej chwili nie wiedziałem, co robić, zrobiłem, co mogłem - powiedział Radosław D. na sali rozpraw. Rodzice pokrzywdzonych obecni w sądzie, słuchając tych wyjaśnień, komentowali je słowami: "ciebie tam nie było", "zostawiłeś dzieci", "nie robiłeś nic", "dzieci zginęły". Niektórzy rodzice płakali.