Jolanta Kamińska, Interia: W partii liczą, że zostanie pan prezydentem Gdańska. Czuje pan dużą presję? Jarosław Wałęsa, kandydat Koalicji Obywatelskiej na prezydenta Gdańska: - Presja jest zawsze, w każdej kampanii. Swoje polityczne doświadczenie buduję od kilkunastu lat, choć w zasadzie mogę powiedzieć, że politykiem jestem od urodzenia. Związana z tym presja zawsze była wyczuwalna w domu. Jestem do niej przyzwyczajony. Grzegorz Schetyna na konwencji Koalicji Obywatelskiej mówił tak: "Wierzę, że tak, jak wtedy, kiedy w 80. roku Lech Wałęsa przeskoczył mur i rozpoczął nowy czas, tak te najbliższe wybory też będą początkiem nowego. Że będziemy gotowi do zwycięstw". Dobry wynik w Gdańsku ma być wiatrem w żagle PO? - Ja użyłem określenia, że wiatr wolności i zmian powieje stąd na cały kraj. Nie da się ukryć, że Gdańsk jest dla Platformy miastem szczególnym. To na pewno duże wyzwanie. To nasz matecznik. Tutaj mamy największe poparcie w całym kraju. Tutaj PO została założona. A teraz syn Macieja Płażyńskiego, który Platformę zakładał, staje naprzeciw kandydata tej partii - pana. - To właśnie Maciej Płażyński wciągnął mnie do polityki w 2004 roku, zapraszając mnie, żebym kandydował z jego listy do Parlamentu Europejskiego. Kacper Płażyński przypomina panu jego ojca? - Nie znam go za bardzo. Jest młodym człowiekiem, a to jego pierwszy start w jakichkolwiek wyborach. Żeby próbować swoich sił na takim stanowisku jak prezydent miasta, potrzeba pewnej dojrzałości i obycia w polityce. Pan też kiedyś zaczynał. Nie denerwowały pana wówczas takie opinie, że jest pan za młody, nie ma obycia, a wszystko zawdzięcza nazwisku? - W tamtym czasie trudno było odpierać te zarzuty. Rzeczywiście byłem człowiekiem młodym i znanym tylko z nazwiska ojca. Przez te pierwsze lata musiałem jednak pokazać swoją wartość. Teraz można mnie oceniać nie tylko przez pryzmat mojego nazwiska, ale na podstawie mojej działalności. W przypadku Kacpra Płażyńskiego nie wiemy, jak on się sprawdzi na jakimkolwiek wybieralnym stanowisku, bo nigdy takiego nie piastował. Pan za to nigdy nie był samorządowcem. - To prawda, ale dwukrotnie pełniłem funkcję posła na Sejm RP, teraz drugą kadencję jestem posłem do Parlamentu Europejskiego. Prezydent miasta musi być przede wszystkim dobrym organizatorem i dobrym zarządcą. Tak samo jak premier, minister, czy europoseł musi stworzyć odpowiedni zespół i dobrze delegować zadania. Jak pracuję u siebie w biurze, to często mówię "my". Mamy pomysł, realizujemy plan. Zawsze "my", bo ja jestem najbardziej widoczny, ale pozostaję elementem całego zespołu. I jeżeli złapie mnie pani kiedyś na tym, że zacznę mówić: "ja, ja", to proszę od razu mnie skarcić, bo człowiek na takim stanowisku nie może mówić, że sam coś zrobił. Tu nie da się działać jednoosobowo. O skuteczności lidera świadczy siła jego zespołu. Członkini pana zespołu, kandydatka na radną - Dominika Topolewska - nie potrafiła wydusić słowa na temat swojego programu. - To bardzo fajna dziewczyna. Pracuje w urzędzie marszałkowskim. A wpadki zdarzają się każdemu. Czasami człowiek zapomina języka w gębie, zwłaszcza przed kamerami. Ja pamiętam swoje pierwsze wystąpienie w Sejmie. Byłem tak przejęty, że chyba ze trzy noce nie spałem. Kandydat na radnego ma przede wszystkim dobrze reprezentować interesy mieszkańców. Nie musi brylować przed kamerami. Którego ze swoich kontrkandydatów obawia się pan najbardziej? - Nie należy bać się ludzi. Trzeba robić swoje, a po rezultatach pracy ocenią nas mieszkańcy. Nigdy nie oglądałem się na innych. Kiedy mam misję do zrealizowania, to na niej się koncentruję. Kandydatów jest siedmiu, ale liczą się trzy nazwiska: Wałęsa, Płażyński i Adamowicz. - Liczą się wszystkie nazwiska. Proszę nie skreślać pozostałych kandydatów. Ja szanuję wszystkich i z każdym będę rozmawiał niezależnie od sondaży. W mateczniku PO kandydat PiS nie wydaje się szczególnym zagrożeniem? - Nie lekceważymy kandydatów. W Gdańsku co prawda PiS zamknięty jest w swoim środowisku, które nie przekracza 25-26 proc. poparcia. Pozostali mieszkańcy stawiają opór temu, co się dzieje w Polsce, bo Gdańsk był zawsze miastem wolności i solidarności. PiS-owi trudno poszerzać tu swój elektorat ze względu na politykę, jaką prowadzi. Chce karać nieprzychylne samorządy. Chce centralizacji. To znaczy, że ta partia całkowicie nie rozumie tego, czym jest samorząd. Jakbym słyszała Pawła Adamowicza, tylko że on taką krytykę kieruje pod adresem Platformy i jej lidera. Mówi, że nie rozumiecie samorządu, a centrala partii wyznacza kandydatów na prezydentów miast. - Pawłowi wydaje się, że tylko on ma receptę na bolączki samorządu. Szkoda, że wpisuje się w taką retorykę oblężonej twierdzy. Przecież jeszcze w listopadzie 2017 r., w wywiadach i na spotkaniach, obiecywał że poprze w Gdańsku kandydata zjednoczonej opozycji. W tej chwili ja jestem przedstawicielem PO i Nowoczesnej. Uzyskałem poparcie PSL, ruchów miejskich i wielu radnych dzielnicowych. Wciąż zapraszam wszystkich, którzy chcą się dołączyć i wspierać mnie w kampanii pomysłami, także Pawła Adamowicza. Dlaczego nie udało się wam dogadać zanim ruszyła kampania? - Wydaje mi się, że Paweł Adamowicz od samego początku nie był wobec nas szczery. Rozmawialiśmy przez wiele miesięcy, on sam przez cały czas mówił, że nie będzie kandydował i poprze decyzję PO. Paweł Adamowicz twierdzi, że słowa nie dawał i przekonywał Schetynę, że to on znów powinien być kandydatem na prezydenta. Ale w partii baliście się, że ciągnąca się za nim sprawa nieprawidłowości w oświadczeniach majątkowych obciąży was wizerunkowo. - Obiecywał poprzeć decyzję PO, więc mija się z prawdą. Wydaje mi się, że on w tej chwili ma tylko jedno hasło: wszystko dla Pawła (Wałęsa nawiązuje w ten sposób do kampanijnego hasła urzędującego prezydenta "Wszystko dla Gdańska" - przyp. red.). Grzegorz Schetyna się wściekł, kiedy dowiedział się, że Paweł Adamowicz powalczy o Gdańsk jako kandydat bezpartyjny? - Paweł rozmawiał z Grzegorzem i zapewniał, że poprze jego decyzję. Dopiero na trzy godziny przed ogłoszeniem swojego startu poinformował o tym przewodniczącego. Złamał dane nam słowo. Proponowaliście mu miejsce na liście do PE, jeśli zrezygnuje ze startu w Gdańsku? - Oczywiście. Czasami po 20 latach trzeba pomóc człowiekowi, żeby zdał sobie sprawę, że życie istnieje też poza gdańskim magistratem. Można realizować się w innych miejscach, czy to w PE, czy w Sejmie, Senacie, czy może na jakimś stanowisku doradczym. To wszytko można było ustalić. Tymczasem Paweł gra tylko na siebie, a to jest droga donikąd. Jego działania rozdrabniają głosy. Teraz powinniśmy się jednoczyć i pokazywać wspólną wizję, zwłaszcza, że czekają nas kolejne wybory. Paweł Adamowicz zarzuca wam, że nie doceniacie w partii ludzi z doświadczeniem. - To nieprawda. On nie rozumie, że Gdańsk nie jest tym samym miastem, którym był 20 lat temu. Mieszkańcy oczekują nowych propozycji, które z jego punktu widzenia są trudne do realizacji. Jeśli człowiek przyzwyczaił się do czegoś przez 20 lat, to nagle trudno wymyślić coś nowego. Dobrym przykładem jest obecna kampania. Widzę, że Pawłowi brakuje nowych pomysłów, dlatego najczęściej reaguje na to, co ja przedstawiam. Tak naprawdę włącza moje propozycje do swojego programu. Nie potrafi wyjść poza obszar tego, co robił przez ostatnie 20 lat. Jest pan więc zadowolony z dwukadencyjności wprowadzonej przez PiS? - Z perspektywy Gdańska, a nawet całego kraju, wydaje mi się, że to jest dobre rozwiązanie. Będzie wymuszało pojawienie się nowych wizji, nowych programów, nowej energii. Dwie kadencje po pięć lat to naprawdę dużo czasu, by wiele zdziałać. Czyli tym razem dobra zmiana? - Powiem, że nawet zepsuty zegar pokazuje dobrą godzinę dwa razy dziennie. Nie uważam, żeby ta zmiana była zła. Jedno jest pewne, gdyby już obowiązywała, miałby pan w Gdańsku łatwiej. - Mieszkańcy Gdańska zdecydują. Wygra najlepszy. Ja nie chcę się koncentrować na wymianie ciosów ze swoimi kontrkandydatami. Chcę przede wszystkim rozmawiać o problemach Gdańska, a nie o problemach moich kontrkandydatów. Zależy mi, by dotrzeć do jak największej liczy mieszkańców, aby zaprezentować im moją wizję miasta i przekonać do siebie. Odbywam wiele takich spotkań. I co panu mówią gdańszczanie? - Zwracają uwagę na kwestie czystości, zarządzania zielenią. Ludziom nie podoba się też, że Gdańsk porozlewał się na obrzeża miasta, gdzie nie ma odpowiedniej infrastruktury. Na Górnym Tarasie szkoły są przepełnione, a na Dolnym Tarasie brakuje uczniów. To pokazuje, że miasto się rozwijało w niezrównoważony sposób. Ja proponuję, żeby Gdańsk był miastem małych odległości, żeby mieszkańcy mieli obok siebie to, czego potrzebują najbardziej, czyli tereny zielone, żłobki, przedszkola, transport publiczny itd. Akurat z transportem publicznym Gdańsk ma spore problemy, brakuje kierowców, a ludzie skarżą się na wycofywanie linii. Jak zamierza pan temu zaradzić? - Proponuję, żeby podnieść wydatki na komunikację miasta z 300 mln do 500 mln zł w przeciągu najbliższej kadencji. Skąd weźmie pan te pieniądze? - Z przypływów podatkowych. Oczywiście, to się nie wydarzy w ciągu jednego roku. Aby dojść do proponowanego pułapu 500 mln zł, taki przyrost powinien następować w wysokości rzędu 30-40 mln zł rocznie. Transport publiczny jest dziś niedofinansowany. To skutkuje małą liczbą kierowców, bo pensje są za niskie. Tabor wymaga naprawy, potrzebujemy nowej siatki połączeń. Jeśli chcemy, żeby to była realna alternatywa komunikacyjna dla mieszkańców, to należy przeznaczać na nią więcej środków. Prawdopodobnie trzeba też odejść od obecnej zasady, że połowa kosztów jest finansowana z biletów, a połowę dopłaca miasto. Chce pan zmienić te proporcje? - Myślę, że jest to potrzebne i miasto powinno więcej dopłacać. Nie chcę podnosić ceny biletów. Jest pan w stanie zadeklarować, że jeśli zostanie prezydentem, zwiększy finansowanie, jednocześnie nie podnosząc cen biletów? - Na tym etapie będę robił wszystko, żeby tak było. Powiem więcej. Jeśli wygram, kwestią transportu publicznego będę zajmował się osobiście. Zapowiada pan też przewietrzenie spółek miejskich. Miotła Jarosława Wałęsy wymiecie z nich ludzi Pawła Adamowicza? - Proszę nie straszyć. Chodzi mi o to, żeby usprawnić funkcjonowanie miasta. Na przykład mamy trzy spółki miejskie, które zajmują się budownictwem komunalnym. Dlaczego? Teraz na to nie odpowiem, muszę być w urzędzie, żeby z pomocą specjalistów wyjaśnić tę kwestię. Nie będę zwalniał ludzi tylko z tego powodu, że zatrudniał ich Paweł Adamowicz. Nie chodzi wcale o zmiany personalne? - Chodzi o sprawne funkcjonowanie urzędu. To nie będzie bomba, że wyrzucę wszystkich, tylko dlatego, że to nie są moi ludzie. Czyli ilu pan wyrzuci? - Najważniejsze, czy będę mógł dobrze funkcjonować z kadrą, którą tam zastanę. Dla mnie liczy się, czy ludzie mają nowe pomysły, energię na ich realizację, i czy razem będziemy mogli rozwiązywać pojawiające się problemy. I właśnie na podstawie tych trzech kryteriów będę decydował o zmianach kadrowych. Mówi pan też - koniec republiki deweloperów. A więc Gdańsk jest dziś republiką deweloperów? - To się dzieje niemal w całej Polsce. Miasta muszą się rozbudowywać i rozwijać swoją ofertę mieszkaniową, ale jak się słyszy po raz kolejny, że przy zmianie planów zagospodarowania przestrzennego uwzględnia się 95 proc. zmian ze strony deweloperskiej, a pomysły mieszkańców są odrzucane, to miasto staje się adwokatem deweloperów. Takie zarzuty słyszałem. I zrobię wszystko, żeby mieszkańcom Gdańska, a nie deweloperom, żyło się lepiej. Jednak miasto, które się powiększa, potrzebuje nowych mieszkań. - Żeby było jasne, nie jestem przeciwko inwestycjom. Chcę jednak, żeby inwestycje nie odbywały się kosztem mieszkańców. Zależy mi, żeby ich postulaty były brane pod uwagę. Każda nowa inwestycja powinna scalać miasto i o to chodzi mieszkańcom. Oni nie są przeciwko inwestycjom, ale chcą, żeby przeprowadzać je w sposób harmonijny. Kiedy popatrzymy całościowo na rozwój miasta, to brakuje jednego wspólnego pomysłu. Zmiany poszczególnych planów zagospodarowania odbywają się jednostkowo, bez uwzględnienia tego, w jaki sposób wzbogacą tkankę całego miasta. Dodatkowo wytyka pan obecnemu prezydentowi, że jego interesy łączą się ściśle z interesami deweloperów. - To dla mnie niewyobrażalne i uważam, że powinno być regulowane prawem. Prezydent wydaje decyzje administracyjne, które mogą wpłynąć na stan finansowy prywatnej spółki, tymczasem sam posiadał znaczący pakiet akcji tej spółki. To jest ewidentny konflikt interesów. Oczywiście, ja tego nie zmienię z poziomu prezydenta miasta, ale może trzeba wprowadzić jakąś nową ustawę, która będzie to regulowała. Czarno na białym widać, że tak nie powinno być. W swoim programie proponuje pan stworzenie bonu opiekuńczego w wysokości około 150 zł. To ma być takie 150+ ? - Bardziej chodzi o to, żeby zapewnić wszystko, czego potrzeba mieszkańcom. Bo inwestycje są ważne, ale teraz trzeba inwestować w kapitał ludzki. W całej Polsce brakuje rąk do pracy. Gdańsk, każde większe i mniejsze miasto, musi ściągnąć do siebie nowych mieszkańców, nowych specjalistów, ale nie tylko tych wysoko wykwalifikowanych w usługach IT. Potrzeba też rzemieślników, przedstawicieli zawodów, których w tej chwili zaczyna brakować. A jak ściągać pracowników, którzy będą chcieli się tu osiedlać? Właśnie konkretną ofertą usług. Wciąż nie wytłumaczył pan, na czym polega propozycja wprowadzenia bonu. - Gdzie pani o tym przeczytała? Lokalne media relacjonowały, że jest to jedna z pana propozycji. Ma pan ten bon w swojej ofercie, czy nie? - Bon to tylko element szerokiego programu. Do sprawy trzeba podejść bardziej kompleksowo... Pan unika wchodzenia w szczegóły. Wciąż nie dowiedziałam się, jak to miałoby działać? - Przyznam, że szczegółami zajmuje się Dominik Kwiatkowski (Wałęsa przedstawił go jako kandydata na swojego wiceprezydenta - przyp. red.), który ma olbrzymie doświadczenie w tematach społecznych, od 13 lat pracuje z potrzebującymi w Towarzystwie Brata Św. Alberta. Ja mogę powiedzieć, że ten bon chcielibyśmy skierować do najbardziej potrzebujących, nieradzących sobie życiowo, mających problemy socjalne i bytowe. Dzięki takiemu wsparciu mogliby pozwolić sobie na ograniczony dostęp do podstawowych usług. W trakcie 100 pierwszych dni rządów dokładnie uszczegółowimy zasady programu i kryteria dochodowe w oparciu o dane, które dostępne są w urzędzie miasta. Ojciec wesprze pana w tej kampanii? - Nie oczekuję od niego szczególnego zaangażowania w kampanię. A wsparcie mam i to mi wystarcza. Często słyszę to pytanie, ale proszę pamiętać, że dla mnie Lech Wałęsa to nie jest tylko bohater narodowy i pierwszy prezydent wybrany w wolnej Polsce, on jest przede wszystkim moim tatą. Dla mnie liczy się to, czy dba o swoje zdrowie, czy jeździ na rowerze, czy się trochę odchudził. Z mojej perspektywy najważniejsze jest, żebym to ja go wspierał. Nawet jeśli dojdzie do starcia w II turze - Wałęsa kontra Adamowicz - nie poprosi pan ojca, by się zaangażował? - Nie ma takiej potrzeby. Czyli jest pan pewny swego. - Nie. Po prostu dla mnie najważniejsze jest, by mój ojciec był z nami jak najdłużej, żeby cieszył się swoimi wnukami, a moimi dziećmi. Będę prosił o wsparcie każdego mieszkańca Gdańska. Kacpra Płażyńskiego w kampanii swoją obecnością wspiera żona. Pan nie chciał angażować rodziny? - Jestem z rodziny politycznej. Polityką żyję praktycznie od urodzenia i wiem, jak ona wpływa na relacje rodzinne. Polityka ukradła mi ojca. Moja mama musiała się zajmować nami wszystkimi - ośmiorgiem dzieci. Z tego powodu przez długi czas nienawidziłem polityki. Ja moim dzieciom tego nie zrobię. Wsparcie od żony mam każdego dnia. Powiedział pan: polityka ukradła mi ojca. Tymczasem jest pan w ferworze kampanii prezydenckiej. Czy polityka nie kradnie ojca pańskim dzieciom? - Zawsze będę miał czas dla swojej rodziny. Wie pani, często podczas kampanii człowiek jest zapracowany, zestresowany. Wiadomo. Wystarczy, że pojadę do domu, wezmę moją trzymiesięczną córeczkę na ręce, popatrzę na jej piękną twarzyczkę i świata nie ma. A jeszcze syn wskoczy mi na plecy. Nie można mieć większego szczęścia, nie można mieć lepszej terapii. Jeśli pan przegra, to będzie sensacja i ogromna porażka dla Platformy. - Nie chcę, żeby to zabrzmiało arogancko, ale kandyduję po to, żeby wygrać. Załóżmy, że wyborcy postawią na pana. Jaki będzie Gdańsk Jarosława Wałęsy? - Przyjazny mieszkańcom. Zależy mi, żeby był najlepszym miastem w Polsce - pod względem jakości życia. Nie chcę budować sobie pomników w Gdańsku. Chciałbym za pięć czy dziesięć lat usłyszeć od ludzi wychodzących na ulice miasta, że są zadowoleni, bo jest czyściej, zieleniej, przyjemnej, bezpieczniej i że tutaj w Gdańsku chce się żyć. To będzie dla mnie sukces. *** Wywiad z kandydatem na prezydenta Gdańska przeprowadziliśmy w ramach akcji specjalnej Interii i RMF FM na wybory samorządowe 2018.