Co by było, gdyby przedwojenna Polska dotrwała do naszych czasów?
Z serii pytań "Co by było, gdyby", Polacy zadają najczęściej pytanie następujące: "W jaki sposób Polska mogłaby przetrwać rok 1939?". A my pójdziemy krok dalej i zastanowimy się, co by się z taką Polską stało dalej. Jak wyglądałaby II Rzeczpospolita w 2012 roku?
Alterświat
Przede wszystkim, żeby taką ewentualność móc sobie w ogóle wyobrażać, trzeba choć z grubsza nakreślić alternatywną historię świata.
Wyobraźmy sobie zatem rozwiązanie najprostsze: Francja i Anglia wypełniają swoje alianckie obowiązki i pacyfikują Niemców jeszcze we wrześniu 1939-go. Stalin nie ma z kim dzielić się Polską, Rosjanie gaszą więc silniki czołgów i zostają w domu.
Zwycięscy alianci jako-tako demokratyzują Niemców: nie jest to tak silne przeoranie mentalności jak w 1945 roku, które było tym głębsze, im bardziej Niemcy zdążyli światu naszkodzić - ale denazyfikacja następuje.
Brytyjczycy i Francuzi wyciągają wnioski z I wojny światowej i nie upokarzają Niemców tak, jak zrobili to w Wersalu. Próbują za to wciągnąć ich w nowy europejski ład oparty na wspólnych wartościach, wspólnej ekonomii i systemie obronnym.
Nie jest to, oczywiście, jedyne możliwe rozwiązanie.
Po pierwsze, jest ono jednak prawdopodobne, a żeby w ogóle móc bawić się w tę grę, w której wyobrażamy sobie dalsze losy mitologizowanej przez nas II Rzeczpospolitej - jakieś założenia musimy przyjąć.
A po drugie, jako, że ta mitologizacja dokonuje się z naszej obecnej perspektywy, przyjęliśmy taką symulację rzeczywistości, która - pozostając wiarygodną - jako-tako przypominałaby obecny układ międzynarodowy.
AlterPolska
II Rzeczpospolita, która po zwycięstwie nad Niemcami wchodziłaby w trzecią dekadę swej niepodległości, byłaby krajem z silnymi i licznymi mniejszościami narodowymi, z autokratycznym, nacjonalistycznym rządem. Krajem ambitnym, który w trudnych warunkach osiągnął nadzwyczaj wiele, o mocno jednak zacofanej gospodarce i z problemem gigantycznej biedy na wsi. A co do infrastruktury, to wystarczy przeczytać tekst Jarosława Iwaszkiewicza "Jak się po Polsce jeździ samochodem" z 1926 roku, by zorientować się, że polskie miasta i miasteczka przypominały wyspy rozdzielone morzem błota. Sytuacja powoli się zmieniała i plany rozwojowe zakrawano szeroko - ale w 1939 roku infrastruktura Polski nadal pozostawiała bardzo wiele do życzenia.
- Bezpośrednio po zwycięskiej wojnie autorytet sanacji na pewno by wzrósł - uważa prof. Jerzy Kornaś, autor wielu publikacji dotyczących m. in. historii międzywojnia. - Sojusznicy wywiązali się z zobowiązań, więc na pewno chwalono by się, że sanacyjna polityka zagraniczna okazała się skuteczna.
- Nieudany blitzkrieg byłby na pewno dobrą pożywką dla zwolenników mocarstwowej Polski - zgadza się dr Jerzy Stachowicz, kulturoznawca specjalizujący się w popkulturze międzywojnia. - Próby realizacji tej idei mogłyby sięgać od śmiesznych pomysłów, takich jak rozpytywanie na forum międzynarodowym o "wolne" kolonie do zajęcia (albo - jak to już kiedyś było na forum Ligi Narodów - o Antarktydę), do kolejnych faz ekspansji terytorialnej w stylu zajęcia Zaolzia.
Być może. Ale jeśli zwycięscy alianci zdecydowaliby się budować nowy europejski ład na demokratyzacji Niemiec, to Beck i Rydz-Śmigły również, zapewne, musieliby demokratyzować i cywilizować własne podwórko. Taką tezę stawia prof. Kornaś. Przyznaje jednak, że sytuacja wewnętrzna faktycznie mogłaby prowokować do czegoś zupełnie odwrotnego.
- Mimo, że kraj byłby demokratyzowany, to problemy z mniejszościami na pewno wzmocniłyby pozycję narodowej prawicy - uważa.
Mniejszości
To prawda. Antymniejszościowa, nacjonalistyczna paranoja doprowadziła do śmierci prezydenta Narutowicza już na samym początku istnienia II RP, a przez cały czas jej trwania podsycana była antyżydowska histeria.
A pamiętać trzeba, że przy jatce politycznej w II RP nasza "wojna polsko-polska" to piaskownica.
- Może to zabrzmieć brutalnie - twierdzi dr Janusz Mierzwa z UJ, badacz dziejów II RP - ale dziś mamy "tylko" tragedię z łódzkiego biura PiS-u, a w latach 30. normą były strzelaniny i noże jako środki wywierania wpływu przez bojówki partyjne. Które - notabene - miały wszystkie liczące się siły polityczne, a nie tylko narodowo-radykalni ekstremiści. Pomijając rozliczne udane i nieudane zamachy na osoby publiczne - prezydentów Narutowicza i Wojciechowskiego, marszałka Piłsudskiego - że o wojewodach, prezydentach miast i byłych ministrach nie wspomnę.
W sytuacji, w której konflikt z "nie-Polakami" by narastał, zwolennicy rozwiązań radykalnych znajdowaliby posłuch i - zapewne - rośliby w siłę.
Ukraina i Białoruś
A problemy by były. Przede wszystkim - swoich praw domagaliby się Ukraińcy. Ich tożsamość narodowa była w dwudziestoleciu silna i okrzepła, kształtowała się bowiem - jak w swoich pracach przypomina Jarosław Hrycak, znany lwowski historyk - w czasie, gdy bardzo silny był polski nowoczesny nacjonalizm. I rozwój jednego wzmacniał drugi.
Dlatego trudno sobie wyobrazić, że rozwój ukraińskiego nacjonalizmu Rzeczpospolita mogłaby przetrawić spokojnie. Trzeba przypomnieć, że jeszcze przed wojną miały miejsce akty terrorystyczne dokonywane przez ukraińskich bojowców (nieudany zamach na Piłsudskiego, udany zamach na szefa MSW Pierackiego), a w rzeczywistym toku historii - doszło do tragicznego i straszliwego konfliktu z etnicznymi Polakami na Wołyniu i w Bieszczadach. Potencjał drzemiący w polsko-ukraińskim konflikcie był zatem ogromny.
Doliczyć należałoby także budzący się nacjonalizm białoruski. Przez wielu lekceważony, jednak w trwającej poza 1939 rok Rzeczpospolitej mógłby on - choćby pod wpływem Ukraińców - przerodzić się w silny ruch.
A Polska, dodajmy, swoją politykę wobec mniejszości prowadziła niekonsekwentnie i nieudolnie.
Polska jak Serbia, wschodnia Galicja jak Kosowo?
Granice kraju - obejmujące Kresy, gdzie ludność ruska była większością, a nie mniejszością - przykrojone były bardziej do projektu dawnej wielonarodowej Rzeczpospolitej, niż państwa narodowego. Jednak na początku XX wieku trudno wyobrazić sobie było alternatywę dla państwa narodowego, bazującego na etnosie. Polacy z narodu asymilowanego sami szybko weszli więc w buty asymilatorów, próbując mniejszości spolonizować.
To nie mogło skończyć się dobrze. W takiej sytuacji siła autorytarnej prawicy by rosła. Nawet, jeśli Polska - jak zakładaliśmy - mogłaby ulegać promieniującej z zachodu demokratyzacji, to w demokratycznych wyborach mogliby - na przykład - zwyciężyć cy. Albo nacjonalistyczna frakcja sanacji - do której przecież należał Rydz-Śmigły - mogłaby wrócić do mocnych haseł po okresie powojennej odwilży.
- Gdyby w 1939 roku wprowadzić demokrację parlamentarną i oparty na nich rząd, to musieliby go utworzyć endecy i piłsudczycy, ewentualnie endecy i Stronnictwo Ludowe. Nikt inny nie miałby większości - uważa Mierzwa.
- Pamiętać trzeba - przypomina jednak - o względnie wysokiej tolerancji Polaków dla niedemokratycznych rządów.
Faktycznie. "Ma pan rację, to nie jest Europa" - mówił rozgoryczony Narutowicz do Piłsudskiego, po tym, jak histeryczny, wrzeszczący ksenofobiczne hasła tłum obrzucił go kamieniami i śniegiem w drodze na zaprzysiężenie. - "Ci ludzie lepiej by się czuli pod tym, kto karki im deptał i bił po pysku".
- Na rozwiązanie kwestii mniejszości etnicznych - zauważa Kornaś - nie miano żadnego pomysłu, co było widać w akcjach na Lubelszczyźnie i na Wołyniu. A dążenia Ukraińców do utworzenia jednolitego państwa i zjednoczenia z rodakami z drugiej strony granicy nie dałoby się zahamować.
Co by się stało w sytuacji, w której konflikt by narastał? Być może wzmagałby się terroryzm, i we Lwowie, w Warszawie i innych polskich miastach wybuchałyby bomby. Być może ukraińska partyzantka podobna do kosowskiej UCK. Czy w takiej sytuacji Polska podjęłaby akcje pacyfikacyjne? Czy doszłoby do powtórki sytuacji z Ulsteru? Podjęcia akcji podobnej do akcji Milosevicia w Kosowie?
Trudno powiedzieć. Prasę w każdym razie mielibyśmy na Zachodzie kiepską. Opinia publiczna postrzegałaby nas jako nacjonalistyczny zaścianek, który tłamsi narodowe prawa Ukraińców. Identyczne z tymi, na które przecież sami się nie tak dawno temu powoływaliśmy, zbierając po rozbiorach kraj do kupy.
Nasza opinia byłaby tym gorsza, im mniej demokratyczne panowałyby w Polsce rządy. Można by ją porównać do opinii, którą miała Serbia Slobodana Milosevicia.
Nasz konflikt z mniejszościami mógłby zamknąć nam to drogę do członkostwa w zachodnich strukturach, które - być może - powstawałyby w miejsce Unii Europejskiej czy NATO.
Sytuacja taka - w każdym razie - beznadziejnie odbiłaby się na naszej sytuacji ekonomicznej. Która i tak była nie do pozazdroszczenia. Bo trudno byłoby przyciągnąć inwestorów do kraju wewnętrznie niestabilnego, z tlącą się - być może - wojną domową, być może ciśniętego sankcjami gospodarczymi mającymi na nas wymusić ustępstwa na rzecz mniejszości. Postrzeganego jako chory człowiek Europy: nierozwinięty, za to nacjonalistyczny i ksenofobiczny.
Czy to byłby jedyny możliwy scenariusz?
- Mogłyby przecież rządzić w Polsce ugrupowania demokratyczne, liberalne, które próbowałyby rozwiązać konflikt z mniejszościami na gruncie politycznym - mówi prof. Kornaś.
W 1939 roku, jak zauważa dr Mierzwa, takiejo obrotu spraw raczej trudno byłoby się spodziewać, ale w dalszej perspektywie mogło to być możliwe.
Jak w takim razie próbowano by załatwić konflikt z Ukraińcami? Być może nadano by południowo-wschodnim województwom autonomię, co jednak byłoby decyzją dla rządu niełatwą: trudno byłoby wyobrazić sobie taką autonomię bez Lwowa, a na to polska opinia publiczna mogłaby zareagować alergicznie, poza tym za jakiś czas mogliby się bowiem zgłosić do podobnego rozwiązania Białorusini.
Być może - jak sugeruje dr Stachowicz - próbowano by zdecentralizować kraj, idąc w kierunku federacji.
- Problem ukraiński był tym trudniejszy, że własność ziemska na spornych terenach była w większości polska - przypomina prof. Kornaś. - Choć parcelacja gruntów była przeprowadzana, to w poważniejszym zakresie nie udało się zrobić reformy rolnej. Gdyby ją jednak przeprowadzić, być może byłoby więcej miejsca do porozumienia.
Bieda i autostrady
Przeludnienie wsi było jednak problemem ogólnopolskim. A gospodarka w kraju była - i byłaby jeszcze długo - w stanie nie do pozazdroszczenia.
- Ostrożne szacunki mówiły o 4,5 milionowym przeludnieniu wsi - mówi prof. Kornaś - a wspominano i o 8 milionach. Ten problem mogłaby rozwiązać w jakimś stopniu reforma rolna.
- Druga sprawa - przypomina dr Mierzwa. - To uprzemysłowienie. II RP była nierozwiniętym krajem rolniczym. Choć powstała Gdynia, powstał COP, to jednak pamiętać trzeba, że najlepszym propagandystą w międzywojniu był Kwiatkowskim. To, co powstało to nadal było za mało.
- Powstał COP, ale to był pierwiosnek zaledwie szerszego rozwoju - mówi prof. Kornaś. - Ten rozwój mógłby zostać kontynuowany, ale czy byłby?
- Groziłaby nam latynizacja - uważa prof. Kornaś - czyli zacofanie gospodarcze, które by się utrzymywało. Byłoby być może większe niż niewydajność gospodarki komunistycznej. Można, oczywiście, spierać się o jakość tego PRL-owskiego uprzemysłowienia - dodaje Kornaś - ale to uprzemysłowienie jednak było, a biorąc pod uwagę strukturę społeczną polski międzywojennej, nie wiadomo, czy udałoby nam się go dokonać.
COP, co prawda, również był inwestycją państwową, a zaufanie do państwowego interwencjonizmu rosło, Polska jednak nie miała potencjału, by z takiego interwencjonizmu zrobić koło zamachowe rozwoju państwa. A bez tego - zauważa Kornaś - nie udałoby się rozwiązać sytuacji - na przykład - na wsi.
- To jest rzecz do policzenia - zastanawia się Mierzwa, dodaje jednak, że Kwiatkowski nie wykorzystał wszystkich możliwości.
Nie należy również zapominać o boomie infrastrukturalnym w czasach PRL. Narzekamy na jakość asfaltu na polskich bocznych drogach, ale pamiętając, jak źle pod tym względem wypadała II RP warto docenić, że ten asfalt w ogóle jest. Jeśli w II RP mielibyśmy podobne umiejętności budowania dróg co w III, to sytuacja nie rysowałaby się różowo.
Stachowicz kreśli jednak scenariusz optymistyczny.
W dalszej części artykułu m.in.: czy Polska by się rozpadła? Co z mniejszością żydowską? Jakie byłoby miejsce naszego kraju w Europie?
- Brak wojny połączony z autorytarnymi rządami pozwoliłby na rzeczywistą modernizację kraju - twierdzi. - Zapewne zbudowano by sieć autostrad, polskie pociągi jeździłyby coraz szybciej, a nie coraz wolniej.
Tyle, że - nihil novi sub solem - w II RP problemem były pieniądze.
Mierzwa również uważa, że fakt, że w III RP z infrastrukturą jest nie najlepiej nie znaczy, że tak samo musiałoby być w II.
- Nie można zapominać, że II RP zrobiła więcej, niż III RP - twierdzi. - II RP, w odróżnieniu od III-ciej, wiedziała dobrze, w którą stronę zmierza.
Separatyzmy?
II RP być może wiedziała, dokąd zmierza, ale narodowa ideologia II RP budziła niechęć co bardziej liberalnie nastawionych obywateli, w tym tych, z których opinią się liczono. Można wspomnieć komunizujących futurystów, którzy za nic mieli jakiekolwiek polityki historyczne, ale nie trzeba sięgać aż tak daleko. Wystarczy wspomnieć zmęczonych narodową tromtadracją Gombrowicza, Tuwima czy Lechonia ("wiosną niech wiosnę, nie Polskę zobaczę").
Czy męcząca, narodowa ideologia, która źle znosi wewnętrzną krytykę państwa, nawet jeśli państwo na nią zasługuje, nie dopuszcza wewnętrznego dialogu i narzuca własną opinię - nie stałaby się nie do zniesienia dla lepiej rozwiniętych regionów, jak na przykład dla Wielkopolski czy Śląska? Czy dzielnice te nie zachowałyby się podobnie jak Czarnogóra (i w pewnym stopniu Wojwodina) w stosunku do Serbii i nie wolałyby oderwać się od ostracyzowanego w Europie, nieruchawego gospodarczo i zacofanego polskiego kolosa?
- Śląsk mógłby dążyć do Niemiec, ale Wielkopolska jednak chciała pozostać przy Polsce - uważa prof. Kornaś. - Istniał konflikt ekonomiczny, różny poziom rozwoju porozbiorowych dzielnic, ale te dysproporcje były niwelowane. Poza tym różnice zaborowe nigdy nie były podstawowym podmiotem konfliktów politycznych.
Mniejszość żydowska
A co z Żydami? W II Rzeczpospolitej stanowili oni 10 procent społeczeństwa, a w większych miastach procent ten był znacznie większy.
Społeczność żydowska była jednak wewnętrznie niejednolita. Część Żydów była mocno zasymilowana - czuła przynależność do polskiego narodu i jego kultury (choć nie ułatwiał im tego silny w Polsce antysemityzm). Co więcej - Żydzi byli bardzo mocno reprezentowani w szeregach tych, którzy tę kulturę tworzyli (Leśmian, Tuwim, Brzechwa, Jasieński, Schulz i wielu, wielu innych). Ci zasymilowani Żydzi ("Nie Żydzi, a Polacy" - przypomina dr Mierzwa - "nazywanie ich Żydami to przyjmowanie endeckiego punktu widzenia") nie przepadali za ortodoksyjnymi wyznawcami judaizmu mniej więcej w ten sam sposób, w jaki polscy "normalsi" nie lubią "obrońców krzyża".
- Gdyby, jak w 1948 roku, powstał Izrael, pewnie wielu by wyjechało - twierdzi Kornaś. - Jeśli tak, to liczba Żydów by malała. Z drugiej strony istnienie dużej mniejszości żydowskiej w Polsce umacniałby pozycję prawicy polskiej, bo nie sądzę, by prawica - zwłaszcza cja - była im przychylna. Znając przedwojenny rząd dusz, raczej przychylny prawicy, trudno by było ten antysemicki dyskurs zmarginalizować.
Kwitnący w Polsce antysemityzm również nie przyczyniłby się do wzrostu notowań naszego kraju na Zachodzie. Nie byłby on, być może, potępiany tak ostro jak w świecie po Holokauście, ale potępiany byłby na pewno.
Polska - podobnie jak Serbia - zbierałaby cięgi ze strony Europy, Zachodu, którego czułaby się częścią i chciałaby się czuć częścią. W sytuacji jednak, w której ów wyśniony Zachód miałby dla Polaków wyłącznie krytykę, wzmacniałoby się polskie poczucie krzywdy i odrzucenia, a polska prawica - być może - pchałaby kraj w stronę mistycznego, irracjonalnego nacjonalizmu.
Odrzucana przez Zachód Polska, na wschodzie napotykająca ścianę radzieckiego imperium, próbowałaby zapewne umocnić się w Europie Środkowej, gdzie jednak również nie byłaby specjalnie mile widziana.
Czechosłowacja - pomijając już nawet kwestię Zaolzia - postrzegała nasz kraj w podobnych barwach, w jakich my sami malujemy Rosję: jako zacofanego, nieprzyjaznego własnym obywatelom molocha, który wykazuje niebezpieczne imperialne ambicje. Z Litwinami mieliśmy na pieńku z powodu Wilna i naszego podejścia do litewskiej tożsamości w ogóle. Być może próbowano by - jak przed wojną - tworzyć sojusz z Rumunami, Węgrami czy Jugosławią, ale kraje te również wolałyby sojusz z Zachodem, niż z ostracyzowaną Polską. W Europie Środkowej poza tym zapewne natrafilibyśmy na konkurencję ze strony o wiele bardziej atrakcyjnych gospodarczo czy cywilizacyjnie Niemiec. Które - jak przypomina prof. Kornaś - wcale nie musiałyby zrezygnować ze swoich koncepcji Mitteleuropy.
Jaka jednak byłaby skala takiego ostracyzmu? Dr Mierzwa jest w tej sprawie ostrożny.
- Czym innym jest Serbia, bałkańskie państwo liczące 8 mln mieszkańców, a czym innym szósty kraj w Europie z 38 milionami. Nie ta skala. Większy zawsze mógł więcej - vide Rosja w Radzie Europy.
ZSRR
Last but not least - pozostaje kwestia Związku Radzieckiego. Czy nasz wschodni sąsiad dopuściłby do tego, by w 2012 roku Polska w ogóle istniała?
Dr Mierzwa uważa, że zagrożenie takie byłoby bardzo poważne.
- Hitler tylko uprzedził Stalina - twierdzi. - Mogła to być kwestia najwyżej kilku lat. A Stalin przejechałby po nas jak walec. Zachód pomógłby nam najwyżej w tak ograniczonym zakresie, jak podczas wojny polsko-bolszewickiej.
- Być może Anglia i Francja, działając w naszej obronie, sprawiłyby, że Stalin by się nie zdecydował na atak na Polskę - zastanawia się dr Stachowicz. - Ale myślę jednak, że po pokonaniu Niemiec zostałby jeszcze Związek Radziecki do pokonania. Pytanie tylko, czy sojusznicy nie zawiedliby i w tej sytuacji i czy Europa Centro-Zachodnia pokonałaby Wschodnią...
Prof. Kornaś ma na ten temat odmienny pogląd. Uważa, ze Stalin - nie prowokowany przez Hitlera - na zachód by nie poszedł.
- Stalin to nie był Trocki, nie miał ambicji niesienia płomienia rewolucji do Europy - twierdzi. - Po co miałby uderzać? Zbyt wiele miał problemów z własnym podwórkiem. Poza tym to raczej II RP utrzymywała organizacje antykomunistyczne, które w różnej formie przenikały na terytorium ZSRR, a nie odwrotnie. Co się, notabene, najczęściej kończyło nieporozumieniem.
- Być może jego następca, Chruszczow, który był Ukraińcem, wykazywałby aspiracje do jednoczenia zachodniej i wschodniej Ukrainy - zastanawia się Kornaś - ale nie wiadomo, czy ZSRR byłby na tyle potężny, by ryzykować konflikt zbrojny. Nie widziałbym specjalnego zagrożenia w ZSRR. Problemy ZSRR były inne i poważniejsze, niż próba ustalenia granicy na Bugu.
Podsumowując - jak wyglądałaby Polska w roku 2012?
- W ogóle by mogła nie wyglądać - uważa dr Mierzwa. - Zabrzmi to okrutnie, ale dobrze, że historia potoczyła się tak, jak się potoczyła.
- Polska by istniała - twierdzi prof. Kornaś. - Ale jej pozycja i perspektywy byłyby o wiele gorsze, niż obecnie.
- Jeśli wojna by nie wybuchła, sytuacja w regionie nadal byłaby napięta - uważa dr Stachowicz. Podobnie uważa Mierzwa:
- II wojna światowa była swego rodzaju wyładowaniem. Gdyby nie nastąpiło wtedy, musiałoby nastąpić nieco później.
Obecna Polska jest krajem o zupełnie innej geopolityce, strukturze i problemach. Nie mamy Kresów, które mocno zakotwiczały nas w problemach wschodnioeuropejskich, jesteśmy za to przesunięci na Zachód, co osadza nas o wiele mocniej w Europie Środkowej. Schyłku państwa narodowego nie widać, dlatego nie bez znaczenia jest fakt, że pozostajemy krajem bez etnicznych napięć.
Sytuacja międzynarodowa jest zupełnie odmienna. Nie leżymy już pomiędzy niemieckim młotem a rosyjskim kowadłem. Z Niemcami jesteśmy w jednym bloku obronnym i coraz bardziej zbliżamy się do siebie ekonomicznie i politycznie, przy czym obecne Niemcy - w przeciwieństwie do międzywojennych - są państwem z którym zbliżenie może nam raczej wyjść na dobre, niż zaszkodzić.
Choć nadal mamy tendencję postrzegać Rosję w kategoriach zagrożenia, to oddzielają nas od niej Białoruś i Ukraina. Znajdują się one obecnie w sferze przyciągania bardziej Moskwy, niż Europy (a więc i Polski) a zatem trudno uznać ich istnienie za namiastkę "koncepcji federacyjnej" Piłsudskiego, to jednak - jak chciał Marszałek - dokonało się "rozprucie Rosji po szwach narodowych", a oba niepodległe "ruskie" państwa stanowią jednak swego rodzaju bufor odsuwający rosyjską obecność w miejsce, w którym była za czasów I Rzeczpospolitej: w okolice Smoleńska (przy czym nie wolno, oczywiście, zapominać o rosyjskiej obecności wojskowej na Białorusi i barbakanie Rosji w postaci Obwodu Kalinigradzkiego, który w pewnym sensie zajął miejsce Prus Wschodnich).
III RP jest zupełnie innym krajem, niż II. Jest na pewno łatwiejsza do prowadzenia i stoi przed o wiele prostszymi wyzwaniami. Brakuje jej jednak - jak się wydaje - determinacji swojej poprzedniczki.
Modernizacja Polski nadal pozostaje polskim celem, z tym, że II RP wyraźniej go artykułowała ze swoją mantrą "gonić, dogonić, przegonić". Realizowała go jednak bardziej za pomocą państwowego interwencjonizmu, niż przyciągania kapitału, jak robi to obecna Polska. Jesteśmy ponadto, jako społeczeństwo, w o niebo lepszej sytuacji ekonomicznej i - zamiast walczyć z gigantyczną nędzą - możemy mówić o wzmacnianiu polskiej klasy średniej.
Ta klasa średnia, która powoli staje się bazą i twarzą polskiego społeczeństwa, zajęła miejsce ziemiaństwa i mieszczaństwa (w dużym stopniu żydowskiego), które to środowiska nadawały w II RP ton dyskursowi publicznemu. Tym bardziej docenić należy obecną pozycję Polski, która obu tych "głów" została pozbawiona w czasach II wojny światowej i PRL-u. Być może z tego właśnie powodu nasz krajobraz kulturowy tak mocno kuleje: nowi mieszczanie dopiero uczą się "używać" miast, prowincja zabudowana jest chaotycznie, bo w miejsce drewnianych chałup powstały fantazyjne, lecz niekompatybilne z otoczeniem domy, a międzywojenna Polska stawiała na wykształcenie ojczystego stylu nie tylko architektonicznego, ale także wzorniczego. Są to rzeczy, których "ogarnięcie" przez III RP nawet nie było brane pod uwagę - nie licząc drobnych i słabo zauważalnych inicjatyw. Wyśmiewany Sławoj-Składkowski (w dużym stopniu słusznie, to on zresztą przeprowadzał akcję wyburzania prawosławnych cerkwi), od którego nazwiska ukuto nazwę przybytku, do którego król udaje się piechotą był autorem szerokiej kampanii mającej "zeuropeizować" polską prowincję.
"Wałęsając się po Kowlu" [podczas ucieczki przed Niemcami we wrześniu 1939 r. - przyp. ZS] - pisze generalnie niechętny Sławojowi Michał K. Pawlikowski w książce "Wojna i sezon" - "widzieli postępy europeizacji tego miasteczka. Chodniki z krawężnikami, estetyczne szyldy, dokładnie "rozszczelnione" i pięknie malowane płoty. Słowem program gen. Składkowskiego na lato 1939 został wykonany w 100 procentach".
Owszem, skala zacofania i potrzeby są dziś inne, ale to nie znaczy, że Polska prowincja nie potrzebowałaby podobnej kampanii, mającej na celu choćby uładzenie krajobrazu kulturowego, za sprawą którego - i nie jest to przesada - polska prowincja wizualnie ze wszystkich europejskich krajów przypomina Kosowo.
Polacy bowiem - potomkowie chłopów, którym jako wzorzec polskości podsuwa się kulturę szlachecką - dopiero tworzą swoją nową, spójną polską tożsamość. Która póki co manifestuje się w restauracjach typu "Chłopskie jadło", serwujących kuchnię nie będącą ani szlachecką, ani chłopską, a raczej postmodernistycznym wyobrażeniem na ich temat.
Nigdy nie ma sensu płakać nad rozlanym mlekiem, a w rezeczywistości nie ma opcji "rewind", i dobrze.
Warto zapłakać nad losem II RP, państwa ambitnego, choć pogubionego, skłóconego wewnątrz i na zewnątrz, w dłuższej perspektywie skazanego na stawianie czoła problemom, które mogły (o ile nie musiały) przerosnąć jego siły.
Wydaje się jednak, że okrutna i ślepa (?) historia, przetaczając się po naszym kraju jak oszalały zagon, pozostawiła nasz kraj w takiej sytuacji, w której o wiele łatwiej jest budować nowoczesne państwo, niż było przed II wojną.
Szkoda tylko, że nie pamiętamy o tym na co dzień. Bo gdyby była w nas taka determinacja, jaka była w polskim przedwojennym państwie, moglibyśmy być już w tej budowie o wiele dalej. Wydaje się jednak, że z tradycji II RP przejęliśmy głównie to, czego akurat przejmować nie powinniśmy: zamiłowanie do tromtadracji, histerii, paranoi i alergię na poglądy innych.