Na wojnie wszyscy palą. Do nałogu wracają nawet ci, którzy dawno rzucili. (...) We Lwowie każdy przeklina Putina, nawet starsze babcie chcą bronić miasta. Rosjanie nie zdają sobie sprawy, z kim walczą - opowiada Andrzej Wyrwiński, reporter Polsat News, który w czasie wojny przez 11 dni relacjonował, co dzieje się we Lwowie. Wracając do Polski, usłyszał od celniczki: postarzał się pan. Czuł, jakby na Ukrainie spędził kilka lat. - Byłem jak emocjonalny koktajl Mołotowa. Ciągle budzę się w środku nocy - mówi.
Jolanta Kamińska, Interia: Miesiąc przed wybuchem wojny byłeś w Kijowie.
Andrzej Wyrwiński, reporter Polsat News: - Amerykanie od listopada powtarzali, że wojna jest bardzo prawdopodobna, ale wydawało się, że raczej chodzi o Donbas, o stworzenie korytarza na Krym. Mało kto chciał uwierzyć, ze Putin będzie bombardował stolicę. Prezydent Zełenski mówił: nie panikujcie!
Podobnie mówili też analitycy: scenariusz wojny jest na stole, ale jako ten najmniej prawdopodobny...
- Za to w Kijowie czuć było narastające napięcie. Ratusz przekazał mieszkańcom, że metro zamieni się w schrony. Poszedłem na szkolenie organizowane przez obronę terytorialną, gdzie nawet kobiety i emeryci ćwiczyli musztrę z drewnianymi karabinami. Z drugiej strony życie toczyło się normalnie. Knajpy były pootwierane, metro kursowało. Potem pojechałem na granicę Białorusi, Ukrainy i Rosji skąd teraz wojska nacierają na Kijów. Czernihów mnie zachwycił - dzieci na sankach, padający śnieg - piękny jak z bajek Andersena.
Teraz słychać tam świst bomb. Zniszczenia jak z apokalipsy.
- W styczniu na placu w Czernihowie słyszałem disco, do którego tańczyli emeryci. Mróz nie robił na nich wrażenia, okazało się, że spotykają się codziennie. Do kamery mówili, że wojny nie będzie. Ale kiedy ją wyłączaliśmy, przyznawali: o niczym innymi nie rozmawiamy, ale nikt nie wierzył, że celem może być Kijów. To właśnie przez Czernihów prowadzi najbliższa droga z Białorusi do stolicy, licząca 140 km.
W lutym, drugiego dnia wojny znów jechałeś do Ukrainy, do Lwowa.
- Sama droga była stresująca. Była druga doba wojny, nikt niczego nie wiedział. Granicę przekraczaliśmy w Hrebennem. Ciężko było patrzeć na tych, co wracali bronić Ukrainy. Pamiętam puste spojrzenie informatyka z Białegostoku, który za kilka godzin miał chwycić za karabin. Nigdy wcześniej nie walczył. Nie musiał wracać, ale chciał.
Pogranicznik przybił pieczątkę i znalazłeś się w kraju, gdzie toczy się wojna.
- Ruszyliśmy. A raczej od razu stanęliśmy, bo samej granicy w kierunku Lwowa był totalny korek. Oba pasy zapchane autami Ukraińców uciekających z kraju. Tysiące ludzi. To naprawdę wyglądało jak obrazy z czasów II wojny światowej. Wyszedłem zapalić i usłyszałem krzyki: ruskie masziny. Wybuchła panika. Ludzie zaczęli biec w kierunku polskiej granicy. Wskoczyłem do auta. Obok były tory, okazało się, że jechał pociąg z bronią, zapewne dla ukraińskiej armii. Wtedy zobaczyłem na własne oczy, jak wygląda strach przed wojną.
Dotarłeś do Lwowa.
- Udało się załatwić nocleg tylko na pierwsze dwa dni. Hotel przy rynku, ostatnie piętro. To nie była najlepsza lokalizacja, kiedy nie wiesz, czy na miasto nie spadną bomby. Pierwsze doby w mieście były najcięższe właśnie przez tę niepewność. Miałem wejście na żywo, kiedy nagle zaczęły wyć syreny, ludzie biegli do schronów, a ja biegłem z nimi. Po kilku dniach wiedzieliśmy już, że Rosjanie na cel wzięli największe miasta: Charków i Kijów, wschód kraju i ośrodek władzy. Z każdym kolejnym dniem Lwowianie przyzwyczajali się do syren. Dotychczas nie padła tam żadna bomba.
Przestali reagować na ten dźwięk?
- Po tygodniu prawie nikt z Lwowian nie uciekał, choć miejscowe władze apelują: schodźcie do schronów, to nie ćwiczenia. Co innego przyjezdni - jak mieszkańcy Charkowa, którzy uciekli do Lwowa. Na własne oczy widzieli bomby, które niszczą miasto, siedzieli po piwnicach bez wody przez wiele dni. Oni zawsze się kryją, chyba, że są na dworcu i nie ma gdzie.
Jak sobie radziłeś z życiem w wojennej codzienności?
- Przez pierwsze dwie doby nie mogliśmy zdobyć gotówki. Zaraz po wybuchu wojny był weekend i banki były zamknięte. Działały tylko niektóre bankomaty, wprowadzono limity, ustawiły się gigantyczne kolejki. Drugiego dnia poznałem cinkciarzy i tak udało się zdobyć kasę. Wymieniałem codziennie małą sumę, bo kurs leciał z dnia na dzień. I rozmawiałem z cinkciarzami. Oni zawsze wiedzą, co słychać na mieście. Zwłaszcza w czasie wojny.
Było co kupować?
- Początkowo zniknęły woda i papier toaletowy, ale poza tym sklepy były całkiem dobrze zaopatrzone. Nie brakowało warzyw czy owoców, był kawior, ale szybko schodziły produkty, które można długo przechowywać - jak mąka czy cukier. W ogóle ukraińskie jedzenie jest znakomite. Ktoś mnie zapytał, czy restauracje są czynne. Nie wiem. Pamiętam za to, jak biegnąc z nagrania na nagranie kupiliśmy na ulicy kapustę i ogórki. Jedliśmy między lajfami. Z tą kapustą poszliśmy na wywiad do mera Lwowa. Jest wojna, nikt nie nosi krawatów, kapusta nikomu w ratuszu nie przeszkadzała. Do tego w mieście wprowadzono prohibicje. Zaczęło też brakować niektórych papierosów. Na wojnie wszyscy palą. Do nałogu wracają nawet ci, którzy dawno rzucili.