- Czwartkowa wizyta szefowej Komisji Europejskiej Ursuli von der Leyen jest zaplanowana po to, aby ukoronować podpisanie naszego porozumienia w sprawie Krajowego Planu Odbudowy. Cieszę się, że ten wielomiesięczny proces już jest za nami - tak przyjazd niemieckiej polityk do Polski zapowiadał 31 maja premier Mateusz Morawiecki. Roczna batalia Dla rządu Zjednoczonej Prawicy to wydarzenie bez precedensu. Przyjazd von der Leyen, ogłoszenie podpisania porozumienia pomiędzy KE i rządem Morawieckiego, a wreszcie zielone światło dla polskiego KPO, to zamknięcie bodaj najdotkliwszego frontu w prawnych bojach Warszawy z Brukselą. Spór trwa niemal od momentu, gdy Zjednoczona Prawica przejęła władzę i zaczęła przebudowywać polski wymiar sprawiedliwości wedle swojego uznania i - zdaniem części prawników oraz opozycji - wielokrotnie z naruszeniem konstytucji. Jednak dopiero utrata przypadających Polsce w ramach tzw. Europejskiego Funduszu Odbudowy, ok. 36 mld euro (ok. 166 mld zł) w bezzwrotnych grantach i preferencyjnie oprocentowanych pożyczkach, skłoniła stronę polską do poważnego potraktowania argumentów KE i zrobienia kroku wstecz. W tym miejscu należy jednak wybić dwie kwestie. Po pierwsze, "dobra zmiana" cofa się, ale nieznacznie. Zakładając, że poprawki Senatu zostaną odrzucone, a wiele na to wskazuje, Zjednoczona Prawica realizuje tylko mały wycinek wyroku TSUE z lipca 2021 roku. Trybunał nakazał polskiemu rządowi nie tylko likwidację powołanej z naruszeniem prawa Izby Dyscyplinarnej SN, ale również usunięcie z Sądu Najwyższego zasiadających w niej sędziów, cofnięcie decyzji Izby i przywrócenie do orzekania zawieszonych sędziów. Polski rząd realizuje tylko pierwszy warunek, a i tak można by polemizować, czy w całości, ponieważ Izbę Dyscyplinarną zastąpi Izba Odpowiedzialności Zawodowej. Drugą rzeczą wymagającą uściślenia jest to, że wizyta przewodniczącej KE i ogłoszenie "odblokowania" polskiego KPO nie jest równoznaczne z wypłatą zapisanych w planie miliardów euro. Większość obywateli nie ma tej świadomości, a politycy rządu skrzętnie to wykorzystują, by dla wizerunkowych korzyści opiewać historię wielkiego sukcesu obozu Zjednoczonej Prawicy. Tymczasem przelewy kolejnych transz europejskich funduszy będą uzależnione od realizowania przez polski rząd tzw. kamieni milowych (jednym z nich jest właśnie likwidacja Izby Dyscyplinarnej SN) i w każdym momencie mogą zostać wstrzymane. Cios w opozycję Prawo prawem, gospodarka gospodarką, ale w porozumieniu z KE kluczową rolę odgrywa polityka. Zjednoczona Prawica, tradycyjnie już, patrzy na zatwierdzenie polskiego KPO przez pryzmat korzyści na krajowej scenie politycznej. A są one dla obozu władzy niebagatelne. Przede wszystkim, to mocne uderzenie w opozycję i jej wielomiesięczną narrację o polexicie czy utracie należnych Polakom dziesiątek miliardów euro. Oczywiście Zjednoczona Prawica nie stanie się jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki formacją namiętnie proeuropejską. Może jednak zbijać każdy argument opozycji, pokazując podpisane porozumienie z KE i zdjęcia czy nagrania z wizyty przewodniczącej von der Leyen w Polsce. To o tyle ważne, że lada moment obóz władzy wejdzie w tryb kampanijny, mając na celu uzyskanie jesienią 2023 roku trzeciej kadencji. Na kilkanaście miesięcy przed decydującym bojem sytuacja jest teraz taka, że Nowogrodzka ma opowieść o sukcesie w rozmowach z UE, a opozycja została z pustymi rękoma. Po drugie, "odblokowanie" KPO przekłada się na wzbogacenie arsenału wyborczego Zjednoczonej Prawicy i utrzymanie dobrych nastrojów w elektoracie. O ile wyborcy formacji rządzącej mają opinię eurosceptyków, o tyle są największymi beneficjentami polskiego członkostwa w UE. I nawet jeśli wierzyli, że za brak pieniędzy z KPO odpowiada po równo UE i opozycja, to trwała utrata tych środków pośrednio bądź bezpośrednio przełożyłaby się na ich codzienne życie. A wtedy politycy Zjednoczonej Prawicy musieliby odpowiadać "w terenie" na bardzo niewygodne pytania. Teraz dla odmiany, mając zabezpieczenie finansowe w postaci 166 mld zł z KPO, mogą wyjść do tych samych sympatyków ze świeżutką kiełbasą wyborczą. Zresztą stosowne propozycje już nabierają kształtów. Dopiero co "Fakt" pisał, że na konwencji 4 czerwca Zjednoczona Prawica zaproponuje m.in. waloryzację programu "Rodzina 500 plus" do 700 zł. Koszt, bagatela, 16 mld zł. Bez pieniędzy z KPO nawet w obliczu wyborów rządzącym trudno byłoby rozdawać elektoratowi takie prezenty. Trzecią korzyścią nie do przecenienia jest pacyfikacja Zbigniewa Ziobry w ramach obozu Zjednoczonej Prawicy. I nie chodzi tu bynajmniej o to, że na finiszu prac nad prezydenckim projektem wyleciały z niego poprawki, na których zależało ziobrystom. Solidarna Polska od dawna wykorzystywała wszelkie spory prawne rządu z UE do budowania własnej pozycji politycznej. Konflikt wokół KPO był tego najdobitniejszym przykładem. Po podpisaniu porozumienia na linii Warszawa - Bruksela, Ziobro i jego ludzie nie tylko tracą ważną dla ich politycznej tożsamości płaszczyznę działania, ale również - i należy o tym pamiętać - otrzymują cios, jakim jest cofnięcie części sygnowanej przez Ziobrę "reformy" wymiaru sprawiedliwości. Święty spokój UE Pomylą się ci, którzy uznają, że tylko Zjednoczona Prawica potrzebowała porozumienia z Komisją Europejską. Druga strona też osiąga w ten sposób to, o co jej chodziło. Nie jest tajemnicą, że UE jako wspólnota działa w oparciu o negocjacje i konsensus. Przedłużający się (kolejny już) konflikt z Polską nie był w Brukseli nikomu na rękę. Oczywiście polski rząd przekonywał Polaków o czymś dokładnie odwrotnym, ale można to włożyć między bajki. Jeśli można to tak nazwać, ostre i długotrwałe spory czy konflikty są wbrew kulturze korporacyjnej UE. Zmęczenie konfliktem z pewnością nie poskutkowałoby jednak zamknięciem frontu polskiego KPO. Chodziło wszak o unijne pryncypia takie jak niezawisłe sądy i niezależni sędziowie. Tutaj KE nie mogła dłużej odpuszczać Polsce. Jednak Komisja miała również swój cel polityczny, a mianowicie powodzenie projektu, jakim jest tzw. Europejski Fundusz Odbudowy. To inicjatywa bezprecedensowa w historii UE - kraje członkowskie po raz pierwszy w historii zadłużyły się jako organizacja na światowych rynkach. Polska, obok Węgier, jest jedynym krajem, który z "Funduszu Odbudowy" nie zobaczył jeszcze nawet jednego euro. Gdyby Polska przysługujących jej środków w ogóle nie otrzymała, polski rząd planował wycofać się z uczestnictwa w Funduszu. Prowadzono nawet intensywne analizy prawne, czy taki krok byłby możliwy. Gdyby faktycznie do tego doszło, nie tylko negatywnie odbiłoby się to na wiarygodności UE w oczach światowych rynków, ale również zrodziło poważne napięcia wewnątrz samej Unii. A na wewnętrzne napięcia UE nie może sobie aktualnie pozwolić. I tak dochodzimy do trzeciego elementu unijnej układanki, której finalnym efektem jest porozumienie z polskim rządem. To element najważniejszy - wojna w Ukrainie. Dobre relacje z Polską i dobra sytuacja Polski są dzisiaj priorytetem UE jako wspólnoty. Po pierwsze, dlatego, że Polska wzięła na siebie lwią część ciężaru opieki i pomocy dla ukraińskich uchodźców, podczas gdy wiele państw "starej UE", dyplomatycznie mówiąc, niespecjalnie się do tego garnęło. Słowem: Polska robi to, co UE jako wspólnota chciałaby zrobić, ale czego poszczególne państwa członkowie wcale robić nie chcą. A ekonomiczne i społeczne koszty roli, którą wzięła na siebie Polska, są olbrzymie. W Brukseli doskonale to rozumieją, przeżyli to samo w 2015 i 2016 roku. Po drugie, Polska, obok Stanów Zjednoczonych i Wielkiej Brytanii, jest krajem najmocniej wspierającym Ukrainę militarnie. Znów: robi to, co UE chciałaby zrobić, ale niespecjalnie może, a na pewno ma problem z przekuciem słów w czyn. Pomoc wojskowa to również koszty i niedogodności. Bruksela to wie, rozumie i docenia. Chce, żeby Polska dalej trwała w tej roli, a jeśli ceną za to jest akceptacja dla polskiego KPO, nie jest to cena zbyt wygórowana. Wreszcie, po trzecie, po 24 lutego i inwazji Rosji na Ukrainę Polska stała się państwem frontowym UE. Jednym z kilku, ale największym i z tego tytułu de facto najważniejszym. Można powiedzieć, że od stabilności sytuacji społeczno-politycznej w Polsce zależy dzisiaj stabilność całego regionu. Wielką nieodpowiedzialnością i niepotrzebnym ryzykiem ze strony Brukseli byłoby przedłużanie czy już zwłaszcza eskalowanie konfliktu z kluczowym państwem frontowym. O takim scenariuszu marzyłby Kreml. UE takiego ryzyka nie zwykła podejmować. Podbramkowa sytuacja UE okazała się wybawieniem dla rządu Morawieckiego. To właśnie trudnej sytuacji za naszą wschodnią granicą w głównej mierze polski rząd zawdzięcza elastyczną postawę negocjacyjną KE, która zgodziła się na znacznie mniej, niż wymagałaby w innych okolicznościach. I chociaż dzisiaj polski rząd cieszy się - jak twierdzi - wielkim sukcesem, pozostaje pytanie, co stanie się, gdy sytuacja w Ukrainie się unormuje. A odpowiedź jest prozaiczna: czeka nas powtórka z rozrywki. Bo ani polski rząd nie zaczął nagle pałać gorącym uczuciem do Unii i przejmować się zarzutami o naruszenie praworządności, ani Komisja Europejska nie uwierzyła, że Zjednoczona Prawica przeszła wewnętrzną przemianę niczym Jacek Soplica. Łukasz Rogojsz