Ludzie jak ludzie
Zastanawiam się po tych wyborach czy już się zestarzałem, czy jeszcze nie. Wychodzi mi, że jestem gdzieś pośrodku. Bo cechą starości jest namolne "a nie mówiłem?", cechą młodości zaś naiwne zdziwienie. A ja się w kontekście tego głosowania muszę przyznać i do jednego, i do drugiego.
Głupia sprawa. Najpierw - upewniam się, sprawdzając swoje stare teksty, wszystkie zresztą dostępne są w sieci - przewidziałem bieg wypadków dość dokładnie. Pisałem, jeszcze w "Czasie wrzeszczących staruszków", że cała strategia Jarosława Kaczyńskiego sprowadza się do obstawiania na ruletce zera i niezłomnej wiary, że w końcu, za którymś razem, zero wypadnie, i gracz, który nie spękał, w końcu zgarnie cała pulę. W tej strategii upewnia go fakt, iż już raz mu się takie trafienie zdarzyło. Przez kilkanaście lat mówił o "układzie" i potrzebie naprawy państwa, coraz bardziej to mówienie zbywano lekceważeniem, aż wybuchła sprawa Rywina i większość społeczeństwa nagle stwierdziła: "kurde, ten facet miał rację!" - do tego stopnia, że nawet Tusk, komu się chce, niech sprawdzi, opowiadał wtedy o potrzebie rozbicia układu i WSI.
Kto raz przeżył cud, tego nikt nie przekona, że cuda się nie zdarzają - konkludowałem wtedy. Kaczyński zaś cud przeżył już dwukrotnie - pierwszy raz, gdy runął PRL, a drugi, gdy z całkowitego wyautowania wrócił - on na pozycję premiera, a brat prezydenta. "Złoty róg" jednak stracił i teraz czeka na kolejny cud, ale ponieważ cuda się, jak wiadomo, nie zdarzają, więc należy uznać, że jest już skończony i nic więcej w polityce nie osiągnie.
Ale potem stało się coś, czego przewidzieć nie mogłem - tragedia smoleńska, która, poza wszystkim, dała Kaczyńskiemu "nowe otwarcie". Wszystkie wiszące na nim złe emocje zostały nagle unieważnione. Co znalazło wyraz w wyniku wyborów prezydenckich. Gdyby prezes PiS powstrzymał się potem od radykalnych zachowań, wybory parlamentarne miałby w kieszeni. Ale, jak pamiętamy, demonstracyjnie swój wizerunek z kampanii wyborczej zdezawuował.
Wtedy pisałem - i wszyscy to zresztą pisali, bo rzecz jest oczywista - że Kaczyński odrzucił normalną politykę i stawia wszystko na jedną kartę. Że formatuje swą partię jako opozycję totalną, antysystemową, odrzuca rolę opozycji w państwie demokratycznym, na rzecz dysydenta w PRL-bis. Co zresztą ma uzasadnienie, bo III RP, zdominowana przez Tuska, to faktycznie coś w rodzaju PRL-bis, ale w wyborach taki "format" sprawdzić się może tylko w jednym wypadku - totalnego rozczarowania i całkowitego odrzucenia państwa przez większość obywateli, a to możliwe jest tylko w warunkach gwałtownego i potężnego kryzysu.
PiS w takim kształcie nie mógł więc w tych wyborach walczyć o zwycięstwo. Walczył o dogodną pozycję do miażdżącego zwycięstwa - owego wymarzonego "Budapesztu nad Wisłą" - w następnych. Zwycięstwem byłby dla niego wynik zbliżony do PO i zmuszenie wszystkich pozostałych partii do zawarcia koalicji antypisowskiej. Jak się okazało, taki wynik był poza zasięgiem. PO wygrała wysoko, i, co dla PiS najgorsze, PO nadal będzie miała oprócz opozycji, umownie mówiąc, prawicowej, także opozycję, równie umownie mówiąc, lewicową, czyli SLD i palikociarzy. Co sprawia, że nawet po oczekiwanym kryzysie władza może wcale nie wrócić do PiS, tylko pójść jeszcze bardziej na lewo; a co najmniej głosy niezadowolonych rozproszą się, niwecząc marzenia o sukcesie na miarę Orbana.
Tyle co do starczego "a nie mówiłem". Co do młodzieńczej naiwności, to jednak wydawało mi się w ostatnich miesiącach, że beznadzieja rządów Tuska jest tak dla wszystkich oczywista, iż przynajmniej ten cel, który sobie opozycja założyła, uda się jej zrealizować. Okazało się, jak się okazało. Furda katastrofa na kolei, półroczne kolejki do lekarzy, długi, brak życiowych perspektyw młodzieży. Polacy po raz kolejny uznali, że mafia, mimo wszystkich jej wad, lepsza jest od sekty.
Dlaczego? Myślę, że nie ma się co rozdrabniać na analizowanie kampanii wyborczych, ich błędów i sukcesów. Nawet histeria "obraził Angelę Merkel!" nie miała decydującego znaczenia, choć niewątpliwie skompromitowała wysiłki sztabowców PiS, by "ocieplić" wizerunek prezesa.
Pamiętajmy, że w wyborach głosuje prawie 15 milionów ludzi. A wszystkie gazety w Polsce razem wzięte, z publicystyką internetową, mają dziesięć razy mniej czytelników. Rozstrzygają więc głosy tych, do których polityczne szczegóły w ogóle nie docierają i nic ich nie interesują.
Zadecydowały dwie głębinowe, że tak je nazwę, emocje Polaków.
Pierwsza to skutki faktu, że przez ostatnie cztery lata napłynęło do Polski ponad 300 miliardów złotych z Unii Europejskiej. I tylko drobna część głosujących wie, kto je wynegocjował, kto wypracował ich "absorpcję" i jak są teraz wykorzystywane, czy raczej przejadane. Liczy się tylko jedno - tą czy inną drogą, te 300 miliardów z hakiem zasiliło domowe budżety. Mało tego, drugie tyle, a nawet więcej, Tusk pożyczył - i te pieniądze również poszły na przejedzenie. Stworzono za nie 100 tysięcy nowych etatów w administracji państwowej, zasilono nimi pracowników ogromnej i dynamicznie rosnącej przez te cztery lata "sfery publicznej", czyli budżetówki. I tego jeszcze mało - dzięki pieniądzom z Unii i z długu publicznego obywatele zyskali zdolności kredytowe, które pozwoliły im w tym czasie indywidualnie zaciągnąć w bankach kolejne trzysta-czterysta miliardów pożyczek, głównie konsumpcyjnych.
Dało to efekt niespotykanej od dwudziestu lat stabilizacji. Po wygłodzeniu w PRL, po szarpaninie dwudziestu lat III RP, wreszcie miliony Polaków uzyskały poczucie pewności bytu i "bezpieczeństwa socjalnego". Rzecz oczywista, że kojarzą to bezpieczeństwo z władzą. Gdyby w 2007 roku wygrało PiS, kojarzyliby je z Kaczyńskim, ale że przegrało - to kojarzą z Tuskiem. Wybierali więc między Tuskiem, który uosabia dla nich względną stabilizację ostatnich lat, i Kaczyńskim, który zrobił wszystko, by kojarzyć się za zagrożeniem dla tej stabilizacji.
Druga kwestia to Smoleńsk. Rzecz oczywista, że mało kto jest tak głupi, by wierzyć w raporty Anodiny i Millera. Większość Polaków wie, a przynajmniej czuje, że ruskie kręcą, i że to ich wina. Tylko że skutki tego przekonania, zwłaszcza w połączeniu z poczuciem stabilizacji, o którym wyżej, są zupełnie odmienne niż spodziewały się środowiska patriotyczno-prawicowe. Bo przeciętny Polak myśli tak: jeśli Putin mógł zrobić TO, to znaczy, że może z nami zrobić wszystko. A więc trzeba głosować na Tuska, bo Tusk, jak mu się Putin każe pocałować w d...łoń, to go pocałuje, a jeśli Kaczyński - to będzie wojna.
Świadomość, że Rosjanie kłamią, w połączeniu ze świeżo uzyskaną, upragnioną stabilizacją, skłania do emocjonalnego zafiksowania, by sprawy nie drążyć, nie pytać, nie podskakiwać - no bo jeśli się okaże czarno na białym to, co wszyscy podejrzewamy, to co wtedy? Wojna?
Każdy psycholog bez trudu wyjaśni, iż zachowanie to - które każdy ocenić musi jako podłe - wiedzie do swoistego psychologicznego "wyparcia". Do agresji wobec ofiar katastrofy i tych, którzy o niej przypominają. Nienawiść granicząca z furią spada na nieżyjącego prezydenta, bo "po co się tam pchał" i "na pewno to jego wina", na katyńskie wdowy i modlących się pod krzyżem, bo "dość już tej żałoby", i czego oni chcą, były pogrzeby, były płacze, a teraz won, nie chcemy już, żeby nas kłuć w oczy co miesiąc przypominaniem, jakie z nas tchórzliwe świnie. Tym się tłumaczy sukces Palikota, którego zbieranina to przecież po prostu partia sikania na smoleńskie znicze.
Analogiczna jest, nawiasem mówiąc, emocja wobec Niemiec, na której chciał w końcówce kampanii zagrać PiS. Oczywiście, Polacy się Niemców boją, zwłaszcza na "ziemiach odzyskanych" i zwłaszcza po sukcesie Agnes Trawny. Ale i ten strach skłania ich właśnie do głosowania na Tuska, postrzeganego jako gość, który Niemcom nie będzie podskakiwał, a przeciwko Kaczyńskiemu, który z nimi zdziera.
Piszę to bez cienia potępienia czy oburzenia na Polaków, że bardziej ich obchodzi przysłowiowa micha niż podeptana narodowa godność, bo to normalne i nie można mieć do ludzi żalu, że się zachowują jak ludzie. Po prostu, takie są fakty. Że smutne, to inna sprawa.
Smutne dlatego, że wbrew zapowiedziom Kaczyńskiego "Budapeszt nad Wisłą" robi teraz Tusk. Przynajmniej w dziedzinie wzięcia za mordę ostatnich niepokornych mediów. Idzie kryzys i władza nie może sobie pozwolić na to, by do obywateli docierała prawda o sytuacji. Mnie osobiście, z moimi hektarami, bezrobocie niespecjalnie przeraża, choć oczywiście żal ludzi młodszych i nie mających jeszcze tak wyrobionych nazwisk, którym triumfujące od niedzieli dziennikarskie szuje będą łamać teraz kręgosłupy.
Smutne są te fakty jeszcze bardziej z uwagi na nieuniknione skutki przedłużenia na kolejną kadencję rządów tej szajki. Bo skutki te dla każdego, kto się przyjrzy faktom, są oczywiste. Pisali o tym wystarczająco wiele profesor Rybiński, profesor Gomułka i inni ekonomiści, żebym ja, prosty komentator, nie musiał po nich powtarzać. Takie "sukcesy", do złudzenia przypominające dekadę Gierka, skończyć się muszą tak, jak skończyły i wtedy. Rozkładem państwa rozrywanego przez partyjne "spółdzielnie" i układy, totalnym bankructwem i przejęciem przez wierzycieli, jak w Grecji, resztek polskiego majątku narodowego.
Może to i zrozumiałe, że po hekatombie wojny i deprawacji peerelu Polska nie była w stanie wygenerować innej elity politycznej niż cwaniacka partia "towarzyszy szmaciaków", doskonale komunikująca się z pańszczyźnianymi, pozbawionym obywatelskiego instynktu "masami". Ale, jak to śpiewał Okudżawa, "a wsio taki żal". Za tchórzliwe lekceważenie wszystkiego poza własną michą i socjalnym ciepełkiem najboleśniej przecież zapłacą ci właśnie zwykli ludzie, którzy tak w wyborach zakombinowali. Bo wielcy cwaniacy bez trudu załatwią swoim dzieciom "zielone karty", a sobie samym posady w strukturach unijnych.
Rafał A. Ziemkiewicz