W Mołdawii, najbiedniejszym kraju w Europie, w którym wszystkie banknoty są tej samej wielkości, koloru i ukazują twarz tego samego człowieka, zaraźliwa okazuje się nie tylko serdeczność, ale również "mołdawska tęsknota". W Bułgarii Gauss znajduje kraj całkiem inny od tego, który znamy z folderów biur podróży i starych widokówek. Na ulicach i placach Zagrzebia zaintrygowany obserwuje grę pamięci i zapomnienia, która z roku na rok coraz silniej naznacza narodową kulturę Chorwacji. I wreszcie Wojwodina, niegdyś Europa w pigułce, wieloetniczna i wielokulturowa. To najbardziej osobista z czterech podróży, wyprawa w głąb historii, również tej bardzo prywatnej, śladami urodzonych tu rodziców pisarza. Gauss to wybitny znawca Europy Środkowej, błyskotliwy erudyta, ciekawski wędrowiec. Nikt nie potrafi z taką czułością, zrozumieniem i wnikliwością pisać o naszej targanej sprzecznościami, ciekawej, ale skomplikowanej przecież części świata. Wraz z Wydawnictwem Czarne przygotowaliśmy trzy egzemplarze książki. Aby zdobyć jeden z nich wystarczy odpowiedzieć na pytanie konkursowe. Wcześniej polecamy lekturę fragmentu książki. FRAGMENT:Karl-Markus Gauß "Dwadzieścia lewów albo śmierć. Cztery podróże" Przełożyła Sława Lisiecka "Od powrotu do domu nie chcieli mi wyjść z głowy bohaterowie i upiory z Kiszyniowa. Bez szczególnej chęci pojechałem do tego miasta, w którym podniecało mnie właściwie tylko to, że żaden mój znajomy jeszcze w nim nie był; jednak niechętnie je opuszczałem, jakbym w ogóle nie uporał się z tym miastem, które przyjęło mnie tak serdecznie. I teraz wzbierało we mnie coś, co nazywałem moją mołdawską tęsknotą. W południowej części starówki, w dzielnicy z popękanymi, ale prostymi jak strzelił ulicami, przecinającymi się pod kątem prostym, stoi przy Strada Kogălniceanu duży budynek, gdzie mieści się Wydział Języków Obcych i Literatur. Przez całe przedpołudnie rozmawiałem tutaj na konferencji mołdawskich nauczycieli języka niemieckiego o sobie, o kilku przeczytanych im wcześniej tekstach i o nich, o ich mieście i tych nielicznych roszczeniach, których jeszcze się nie wyzbyli. Naprzeciw, nieco z boku, znajduje się w otoczonym parkanem ogrodzie ambasada białoruska, pilnowana przez żołnierza stojącego na baczność. Kiedy rano szukałem tego wydziału, zapytałem owego chłopaka ze wsi, wtłoczonego w mundur i nauczonego 10 trwania bez ruchu, gdzie znajduje się uniwersytet. Nieznacznie unosząc brwi, wskazał mi kierunek, gdy zaś z niewielkiego zasobu zwrotów rumuńskich przygotowanych na okoliczność tej podróży wygrzebałem kilka słów podziękowania, uśmiechnął się prawie niedostrzegalnie, jak ktoś, komu uśmiech jest służbowo zabroniony, a nakazane wyłącznie nieruchome zastygnięcie. Mołdawscy nauczyciele niemieckiego okazali się bez wyjątku nauczycielkami, ponieważ kiepsko opłacany zawód nauczyciela w Mołdawii stał się domeną kobiet, natomiast mężczyźni, którzy go niegdyś wykonywali, dawno już wyruszyli do Niemiec, Austrii albo jeszcze gdzie indziej. Pięćdziesiąt, sześćdziesiąt kobiet, siedzących półkolem na ławkach ustawionych przede mną, po pierwszych, obowiązkowo fachowych pytaniach już niebawem przeszło do tematów życiowych, chcąc się dowiedzieć, czy mam dzieci i czy pomagałem żonie w ich wychowaniu, czy piję, czy regularnie pracuję, o której wstaję rano i czy wieczorem wracam do domu, a także czy wierzę w Boga. Nasza rozmowa kończyła trzydniową imprezę i jej uczestniczki musiały jeszcze z przyniesionymi na spotkanie ze mną walizkami udać się na dworzec autobusowy znajdujący się w pobliżu Piața Centrală, olbrzymiego, zatłoczonego targu, skąd autobusy miały je zawieźć do domów, do Bălți* albo do Sorok na północy lub do Komratu, Basarabeaski czy Kagułu na południu. Stolica leży przypadkiem w centrum tego małego, wąskiego kraju, którego przemierzenie trwa znacznie dłużej, niż pozwalają przypuszczać mapy topograficzne czy drogowe, a zatem przed kilkoma kobietami było wiele godzin podróży. Cztery z nich przyjechały nawet ze zbuntowanego Naddniestrza, pasa kraju po drugiej stronie Dniestru, które to mołdawskie państwo traktowało jeszcze jako swoje terytorium, podczas gdy Naddniestrze, zresztą zgodnie z wolą większości mieszkańców, już dawno stało się enklawą rosyjską. Niemniej nawet tam docierają duże autobusy dalekobieżne, jeżdżące po całym kraju, podobnie jak tysiące busików zabierających czternaście, szesnaście osób, niemające stałych rozkładów jazdy ani stałych przystanków, każdy z tych busików jednak wie, gdzie zostanie zatrzymany machnięciem ręki i dokąd będzie miał zawieźć danego pasażera. Ci, którzy mówią po rosyjsku, nazywają je marszrutkami, ci zaś, którzy mówią po rumuńsku, nazywają je rutierami, wszyscy jednak, Rosjanie, Rumuni i kto tam jeszcze mieszka w tym kraju: Bułgarzy, Gagauzi, Romowie, Ukraińcy, potrzebują tych busików, oferujących korzystne ceny i docierających do najbardziej nawet odległych wiosek. Zmęczony mówieniem i pożegnaniem, podczas którego kobiety po kolei podawały mi rękę, potrząsały nią, wymieniały swoje nazwiska, funkcje i nazwy miast, w których mieszkają i nauczają, około godziny czternastej wyszedłem z wydziału i mój wzrok od razu padł na żołnierza stojącego po drugiej stronie ulicy, nadal bez ruchu trzymającego wartę. Przechodząc obok niego, przygotowany, że pozdrowię go tylko lekkim skinieniem, spostrzegłem, że akurat tutaj, w Kiszyniowie, na wyboistej i obrzeżonej jednopiętrowymi budynkami Strada Kogălniceanu, nazwanej imieniem dziewiętnastowiecznego uczonego odważnie broniącego praw człowieka i obywatela, dane mi było podziwiać cud świata. To, co ujrzałem, nie mogło być prawdą, a jednak znalazłem się naprzeciw człowieka, który spał na stojąco. Lekarze mówią, że u śpiącej osoby mięśnie wiotczeją, a zatem ktoś, kto by stał i zasnął, musiałby się przewrócić; nawet konie, słonie i krowy, o których długo myślano, że śpią na stojąco, naprawdę tylko drzemią, a jeśli chcą rzeczywiście spać, również muszą się położyć. Jedynie sowy i parę innych ptaków śpią istotnie na stojąco, natomiast flamingi potrafią to robić nawet na jednej nodze. Ale ten żołnierz spał, bez wątpienia, miał zamknięte oczy, oddychał powoli i głęboko, a mimo to trzymał przepisowo broń na klatce piersiowej, spał mocno i mocno stał na obu nogach, upadłby zaś tylko wtedy, gdyby ktoś teraz zagadnął go albo trącił. Był to jeden z moich bezimiennych bohaterów Kiszyniowa, których spotkałem w kwietniu 2015 roku, gdy po raz pierwszy przybyłem do Mołdawii. Zaproszony, żeby wygłosić kilka odczytów i odbyć kilka spotkań autorskich, zostałem tam wtedy dwa tygodnie, gdyż chciałem się rozejrzeć po mieście i kraju. Nazwa kraju "Republica Moldova" jest na ogół niepoprawnie tłumaczona, jeśli robi się z niej ową Mołdawię, która językowo odwołuje się do czasów, gdy jeszcze istniała Mołdawska Socjalistyczna Republika Radziecka jako część Związku Radzieckiego. W niemczyźnie "Moldau" oznacza Wełtawę, rzekę w Czechach, potrwa więc jeszcze trochę, zanim przestawimy się ze starej Mołdawii na nową Mołdowę, oficjalną dzisiaj nazwę tego państwa. Tak jak większość miast również Kiszyniów najlepiej poznawać pieszo, ale bardzo mnie to męczyło, bo ciągle musiałem patrzeć pod nogi, tyle szczelin i nierówności miały chodniki pełne głębokich dziur. Gdy pewnego razu nie byłem już w stanie iść dalej, zapytałem jakiegoś krępego mężczyznę, który poza centrum stał oparty o swoją zieloną taksówkę ochlapaną błotem, czy mógłbym go zaangażować, aby odbył ze mną małą przejażdżkę po mieście. Wydawał się zdumiony, bo spojrzał na mnie z powątpiewaniem, jakby oczekiwał, iż sam natychmiast dam mu do zrozumienia, że żartuję, po czym jednak przystał z entuzjazmem na moją propozycję. Był kilka lat starszy ode mnie, miał bardzo porowatą cerę, a z jego twarzy wyrastał mięsisty nos, najwyraźniej już od lat zaczerwieniony i strupowaty. Taksówkarz jechał przez bulwary o wiele za szybko, wskazywał ręką to w lewo, to znów w prawo i niemczyzną, o której twierdził, że nauczył się jej jako robotnik budowlany w Holandii, wyjaśniał, czym wyróżniają się gmachy, obok których pędziliśmy. Do centrum Kiszyniowa prowadzą ze wszystkich stron kilkupasmowe bulwary, łączące śródmieście z dużymi osiedlami, zbudowanymi na dookolnych wzgórzach, a między tymi bulwarami rozciągają się rozległe parki. Kiszyniów, sławiony jako "najpiękniejsze miasto stalinizmu", zawdzięcza swoją przestronną strukturę planowej odbudowie po 1945 roku, gdy w wyniku II wojny światowej prawie trzy czwarte wszystkich budynków uległo zniszczeniu. Mój kierowca, któremu to zlecenie sprawiało przyjemność i któremu może nawet przyszło na myśl, że wystąpi w roli uzdolnionego przewodnika turystycznego, mówił bez przerwy, a z każdym wymówionym słowem dobywał się z jego ust obłoczek zgnilizny, co spowodowało, że już wkrótce w samochodzie unosiły się jej opary. Kiedy przejeżdżaliśmy obok więzienia, wykrzyknął, że trzeba by tu wsadzić wszystkich oligarchów i ich lokajów. Holandia jest normalnym krajem, Mołdawia zaś absolutnie nienormalnym, gdyż tutaj przestępcy płacą pięćdziesiąt tysięcy lei, wychodzą na wolność i prosto z sądu lub z więzienia przenoszą się jako deputowani do parlamentu. Jednak nawet pięknej Holandii daleko do piękna Mołdawii, superkraju z superludźmi, niestety pełnej zasranych polityków i zasranych oligarchów. Opary wzburzenia i obrzydliwego odoru pulsowały w nieregularnych odstępach w samochodzie, którym entuzjastyczny patriota wiózł mnie przez Kiszyniów, a na koniec wzbraniał się przed przyjęciem napiwku jako dodatku do śmiesznej dla mnie sumy wykazanej przez jego taksometr. Kiedy czułem zmęczenie, wsiadałem zawsze do jednego z trolejbusów, których mnóstwo kursowało wzdłuż i wszerz po mieście, a które również dla mieszkańców miasta były tak tanie, że zarówno wśród młodych, jak i starych ludzi złapanie delikwenta podczas jazdy na gapę uchodziło za hańbę. Kolorowe trolejbusy, często w opłakanym stanie, były przepełnione, ale nigdy nie przeżyłem sytuacji, żeby atmosfera wydawała się nerwowa albo żeby ktoś głośno wyraził złość. Konduktorka nieustannie przesuwała się tam i z powrotem wśród stłoczonych ludzi, nie przytrzymując się ani uchwytów, ani drążków. W jednej ręce trzymała rolkę, z której odrywała bilety, w drugiej - trzy zwitki banknotów o wartości jednego, dwóch i pięciu lei i z nich kciukiem niejako wyławiała resztę. Wszystkie banknoty mołdawskie są tej samej wielkości i ukazują wizerunek tego samego mężczyzny o ponurym spojrzeniu i długich włosach, na których spoczywa korona. Wojewoda Ștefan cel Mare, Stefan III Wielki, w XV wieku utworzył z księstwa Mołdawii państwo zdolne utrzymać się mimo zakusów żądnych łupów mocarstw - Polski, Węgier i imperium osmańskiego. Kraj Stefana Wielkiego rozciągał się poza terytoriami dzisiejszej Mołdawii również na rozległe tereny należące obecnie do Rumunii i Ukrainy. W jednym z telewizyjnych show, w których wykorzystuje się pamięć narodową do ustanawiania dowolnych rankingów, w 2006 roku obrano Ștefana cel Mare w Rumunii i Mołdawii "największym Rumunem wszech czasów". Wkrótce po jego śmierci zaczęło się - co dla tego regionu było przez stulecia odnawiającym się wciąż fatum - panowanie obcych mocarstw, które usiłowały odbijać sobie wzajemnie obszary położone między Prutem na zachodzie a Dniestrem na wschodzie i uczynić z osiadłej ludności posłusznych poddanych. Z trudem rozpoznawałem banknoty, gdyż od jasnego brązu jednego leja aż do pomarańczowych dwustu lei wszystkie różniły się od siebie zaledwie niuansami kolorystycznymi i małymi drukowanymi liczbami, dlatego też często się myliłem, chciałem płacić większe kwoty banknotami o zbyt małej wartości albo kupując rzecz o niższej cenie, podawałem banknot o znacznie większej wartości, wskutek czego przeważnie z irytacją zwracano mi uwagę na pomyłkę. Jestem pewien, że w Mołdawii ani razu nie zostałem oszukany. Ale ludzie, którzy tu mieszkają, są tak biedni, że muszą być podejrzani dla Europejczyków pochodzących z krajów dobrobytu, dlatego też opowiadają tyle plotek o porwaniach i napadach, aż wreszcie sami zaczynają się bać Mołdawian."