Dziura Rostowskiego i skok na NIK
Sztuczne zaniżanie wielkości zadłużenia budżetu państwa oraz powołanie "swojego człowieka", czyli działacza PO na prezesa najważniejszej instytucji kontrolującej państwową administrację, to dwie decyzje obrazujące wymownie, w jaki sposób rząd walczy z pogłębiającym się kryzysem gospodarki.
Niedawno ze stoickim spokojem premier Donald Tusk i jego zastępca minister finansów Jacek Rostowski ogłosili, że dziura w tegorocznym budżecie wyniesie ponad 24 mld zł (tak naprawdę jest większa, gdyż obaj panowie nie uwzględnili 5 mld zł, które wydrukuje Narodowy Bank Polski, by "pobudzić inflację"). Aby ją zasypać, zapowiedzieli znalezienie 8 mld zł oszczędności (nie powiedzieli jednak, skąd miałyby one pochodzić) oraz powiększenie długu publicznego o kolejne 16 mld zł poprzez zaciągnięcie nowych pożyczek. I nie wiadomo, czy to nie koniec nieprzyjemnych niespodzianek dotyczących stanu naszych finansów publicznych.
Budżet z sufitu
Budżet na 2013 rok od początku był nierealny. I choć już jesienią roku 2012 zgodnym chórem mówiła o tym zarówno opozycja, jak i niezależni eksperci, minister finansów nic sobie z tego nie robił. Zakładał wyższy wzrost gospodarczy, niż prognozowali eksperci. Przekonywał, że gospodarka europejska w 2013 r. się odbije, co pomoże także Polsce. Ostatecznie w projekcie budżetu zapisano deficyt nie wyższy niż 35,6 mld złotych, wzrost PKB na poziomie 2,2 proc. oraz inflację w wysokości 2,7 proc.
Dziś już wiadomo, że były to liczby wzięte z sufitu. Do końca kwietna dochody podatkowe wyniosły niecałe 30 proc. rocznego planu. Tymczasem deficyt budżetowy wyniósł prawie 90 proc. założonej w ustawie budżetowej kwoty. Wzrost gospodarczy w I kwartale wyniósł zaledwie 0,5 proc. PKB. Inflacja również utrzymała się na poziomie 0,5 proc. Rządzący nie mogli już dłużej uciekać przed rzeczywistością i musieli przyznać, że konieczna jest nowelizacja budżetu.
Jednak rząd znalazł się pod ścianą. Podatków nie może podnieść, gdyż i tak na niewiele by się to zdało (mimo podniesienia VAT wpływy do budżetu z tego tytułu w obecnym roku zmalały), a mogłoby dobić i tak będącą w stagnacji gospodarkę. Teoretycznie nie mógł też zwiększyć deficytu, ponieważ złamałby ustawę o finansach publicznych, która zakłada, że dług publiczny nie może przekroczyć 50 proc. PKB - jest to tzw. pierwszy próg ostrożnościowy, a już i tak byliśmy na jego granicy.
Trzeba stłuc termometr
Jedynym wyjściem było poszukanie oszczędności. Jednak by znaleźć ponad 20 mld zł, trzeba dokonać szeregu niepopularnych decyzji, narazić się wielu grupom społecznym. A to w sytuacji spadających sondaży mogłoby się okazać dla Donalda Tuska i Platformy Obywatelskiej zabójcze. Rządzący wybrali więc inną strategię - skoro nie mogli sobie poradzić z gorączką, jaka trawi polskie finanse publiczne, po prostu stłukli termometr. Dokładniej rzecz biorąc, przegłosowali w Sejmie zawieszenie funkcjonowania progu ostrożnościowego z ustawy o finansach publicznych.
Dzięki temu można zadłużać się dalej. A problemy z tym związane zostały odłożone na później. Oczywiście rząd zapewnia, że zawieszono próg jedynie na rok, ale wszyscy, którzy pamiętają zapewnienia ministra Rostowskiego, że podwyżka VAT również jest czasowa, wiedzą dokładnie, co z tymi zapewnieniami mogą zrobić. Tym bardziej że miejsc, w których rząd może znaleźć pieniądze, by zasypać olbrzymią dziurę budżetową, jest niewiele. Można jeszcze sięgnąć po środki zgromadzone w Funduszu Demograficznym i OFE (zresztą częściowo już to zrobiono) i dalej jest już tylko ściana.
Kreatywna księgowość ministra
Minister Rostowski zresztą jest znany ze swojego twórczego podejścia do długu publicznego. Stosuje różne sztuczki i triki, które mają obniżyć na papierze jego wysokość.
- Ta władza rok w rok ustawowo zmienia definicje długu i deficytu publicznego, tak by pomniejszyć rzeczywiste wartości i by kolejne budżety zgadzały się na papierze ze wcześniejszymi deklaracjami. Ukrywa też długi wszędzie, gdzie się da: w kilkunastu funduszach okołobudżetowych (Fundusz Drogowy to ten najbardziej znany), w spółkach komunalnych. Wreszcie pod postacią pożyczek do ZUS, których ten nigdy nie odda, ale gdyby zamiast pożyczki przekazać dotację, to ta liczyłaby się do długu, a tak uda się ukryć kolejne miliardy - podkreśla Jerzy Bielewicz, prezes stowarzyszenia "Przejrzysty rynek".
- Ta władza zadłuża państwo w historycznie rekordowym tempie, 10 mld zł miesięcznie - 300 mln zł dziennie - dodaje. Kto i kiedy to spłaci? Kiedy Platforma w 2007 r. sięgała po władzę, dług publiczny wynosił nieco ponad 500 mld zł, na jednego mieszkańca Polski przypadało zatem niecałe 14 tys. zł. Obecnie jest to już ponad 800 mld, ponad 23 tys. zł na każdego mieszkańca. A mówimy tutaj o danych wyliczanych na podstawie oficjalnie przyjętej metodologii! Według części ekspertów realne zadłużenie obejmuje takie składniki jak zaległe płatności w systemie ochrony zdrowia czy ubezpieczeń społecznych i wynosi ponad 200 proc. PKB, czyli aż 3 bln zł!
Zaniepokojeni takimi działaniami i błyskawicznym wzrostem długu publicznego są nawet ekonomiści z reguły przychylni Platformie. - Premier nie ukrywa filozofii rządu. Od początku zaburzeń gospodarczych z 2008 r. jest taka, że doraźnymi posunięciami taktycznym dokonywało się uników i wychodziło z trudnych sytuacji. Jak nie mogliśmy za bardzo podnieść wydatków, to się je wypychało poza budżet do Krajowego Funduszu Drogowego - zwracał uwagę niedawno ekonomista prof. Dariusz Filar.
Na rządzie mści się obecnie zupełny brak reform strukturalnych, między innymi przeciąganie reformy KRUS, utrzymanie licznych przywilejów, ale przede wszystkim ciągły wzrost wydatków związanych z rozrostem administracji. Z danych GUS wynika, że mamy już
443,1 tys. urzędników, i to licząc bez tych pracujących w ubezpieczeniach społecznych i zatrudnionych w MON. Oznacza to blisko trzykrotny wzrost w porównaniu ze stanem z początku lat 90., wtedy w administracji pracowało niespełna 170 tys. osób. Utrzymanie tak szybko rosnącej armii urzędników kosztuje już blisko 20 mld zł.
Przejąć kontrolę nad NIK
W tej sytuacji olbrzymie zaniepokojenie musi budzić inna decyzja podjęta przez koalicję rządową na ostatnim przed wakacjami posiedzeniu Sejmu, to znaczy wybór Krzysztofa Kwiatkowskiego na nowego prezesa Najwyższej Izby Kontroli. Poseł PO był jedynym kandydatem na to stanowisko. Za jego powołaniem było 268 posłów, przeciw - 138. Od głosu wstrzymało się 39 posłów. Za powołaniem Kwiatkowskiego głosowali wszyscy posłowie PO i PSL oraz prawie wszyscy SLD (jeden się wstrzymał). Przeciwko byli posłowie PiS i Solidarnej Polski. Posłowie Ruchu Palikota wstrzymali się od głosu.
NIK była praktycznie ostatnią instytucją patrzącą rządzącym na ręce, która nie była od władzy PO-PSL zależna. To właśnie ta instytucja wytykała ministrowi Rostowskiemu różne posunięcia mające ukryć wysokość długu publicznego. To NIK wytykała ministerstwom nieuzasadnione wydatki (jak choćby w przypadku Ministerstwa Sportu i koncertu Madonny na Stadionie Narodowym), nie bała się stawiać trudnych pytań.
Izba nieraz dała się we znaki także koalicyjnemu PSL. Pytanie, czy kontrolerzy mając za szefa byłego polityka Platformy, byłego ministra, będą swoje obowiązki wykonywać z równym zaangażowaniem jak do tej pory? Należy mieć co to tego spore wątpliwości. Nie ujmując nic Kwiatkowskiemu, który jest politykiem bardzo zdolnym i który udowodnił, że nadaje się do kierowania resortem sprawiedliwości, ale sytuacja, w której ma on kontrolować swoich niedawnych kolegów partyjnych i ministerialnych, graniczy z patologią.
Najsmutniejsza w tym wszystkim jest reakcja medialna na oba wydarzenia. Niemal nikt nie dostrzega niestosowności w wyborze posła PO na szefa NIK. A od dyskusji na temat zmieniania reguł i psucia prawa pod doraźne potrzeby polityczne ważniejszy jest fakt, że trzech posłów Platformy (Gowin, Godson i Żalek) wstrzymało się od głosu w sprawie zawieszenia progu ostrożnościowego. Po raz kolejny odwraca się uwagę opinii publicznej od naprawdę ważnych spraw. Z takim podejściem powinniśmy być poważnie zaniepokojeni. Nie tylko losem finansów publicznych.