Pierwsi żołnierze niemieccy z 8. armii generała Johannesa Blaskowitza wkroczyli do Opatówka w poniedziałek, 4 września, a więc tego samego dnia, co do pobliskiego Kalisza. Po utworzeniu Okręgu Rzeszy Posen (później przemianowanego na Wartheland, czyli Kraj Warty) zmieniono nazwę Opatówka na Spatenfelde. Przez gminę przetoczyła się fala aresztowań i wysiedleń, ale nas interesować będzie leżące niedaleko od wioski miejsce nazywane przez miejscowych borowym lasem. Nazwa ta pochodzi od niewielkiej miejscowości Borów, którą Niemcy przemianowali na Borgdorf. W lipcu 2015 roku borowy las pokazał mi Tomasz Buda z Kalisza, eksplorator interesujący się wojennymi losami tych okolic. Las z okien przejeżdżającego samochodu niczym się nie wyróżniał. Tylko szosa ułożona była z betonowych płyt, które jeszcze dzisiaj spotkamy w tych miejscach, gdzie hitlerowcy urządzili fabryki zbrojeniowe, magazyny wojskowe lub ośrodki doświadczalno-produkcyjne. Szosa koło Borowa poprzecinana jest asfaltowymi uzupełnieniami. To w tych miejscach przez betonową drogę przechodziły kiedyś tory licznych tu bocznic kolejowych. A gdy na chwilę zatrzymaliśmy się i nieco weszliśmy w głąb lasu, zobaczyliśmy leje po wybuchach, fragmenty gruzu, na przykład część murowanych schodów wiodących zapewne do jakiegoś baraku, spieczoną w żarze ognia ze smołą amunicję, a gdybyśmy w tym lub innym miejscu zaczęli kopać, to być może zagralibyśmy w... rosyjską ruletkę. Wprawdzie składowane tu pociski artyleryjskie czy granaty moździerzowe nie posiadały zapalników, które przechowywano osobno, to jednak przeżarte przez korozję stały się dużo bardziej niebezpieczne niż wtedy, gdy ich kolejne partie rozładowywano z wagonów na rampach kolejowych. Ślady po tych rampach widoczne były w borowym lesie jeszcze w lipcu 2015 roku... Pod koniec listopada 2013 roku "Głos Wielkopolski" informował: "180 niewybuchów z czasów drugiej wojny światowej znaleziono w Borowie koło Opatówka. W środę na niewybuch natknął się spacerowicz. Powiadomił policję. Na miejscu pojawiła się grupa rozpoznania minersko-pirotechnicznego i saperzy z Inowrocławia, którzy przeszukali okolicę. Wydobyto 180 sztuk różnego rodzaju niewybuchów. Znaleziono 15 granatów moździerzowych, 17 min przeciwpancernych, 120 pocisków artyleryjskich, 28 pocisków rakietowych. W Borowie koło Opatówka w czasie drugiej wojny światowej znajdowały się niemieckie składy z amunicją. Część została zniszczona, ale to, co pozostało, usłane jest na dziesiątkach hektarów". Fakty i mity Pomysł zlokalizowania koło Spatenfelde składów amunicyjnych dla Wehrmachtu narodził się najprawdopodobniej latem lub jesienią 1940 roku, a więc już po pokonaniu Francji. W stosunkach ze Związkiem Radzieckim oficjalnie panowały jeszcze przyjacielskie stosunki, chociaż w głowie Adolfa Hitlera już kiełkował zamysł zaatakowania wschodniego sąsiada. Najpierw z okolic Borgdorfu wysiedlono wszystkich Polaków. Część ich gospodarstw rozebrano, a do pozostałych przywieziono Niemców przesiedlanych z krajów nadbałtyckich, akurat włączonych do ZSRR. Później, a był to już rok 1941, rozpoczęto budowę bocznicy kolejowej od stacji w Opatówku w kierunku borowego lasu, który został pocięty licznymi jej odnogami. Jednocześnie zbudowano betonową drogę oraz budynki koszarowe, wartownie i magazyny, w których zamierzano przechowywać amunicję. Cały, liczący wiele hektarów teren zmeliorowano, zbudowano studnie głębinowe i doprowadzono energię elektryczną. Powstała też stacja transformatorowa. Przy budowie tych obiektów i instalacji pracowali fachowcy niemieccy, ale także, a może przede wszystkim, jeńcy wojenni. Niektóre źródła podają, że w okolice Borgdorfu przywieziono raz 44 jeńców francuskich i 18 brytyjskich, a później także 200 radzieckich. Jeśli tak było, a są to dane prawdopodobne, to gdzieś w tej okolicy musiały powstać prowizoryczne obozy dla nich. Jeńcy musieli bowiem gdzieś mieszkać, myć się, jeść. Z góry odrzucić trzeba najbardziej rozpowszechnioną hipotezę, że w borowym lesie amunicję przechowywano w żelbetowych, kilkupiętrowych - w dół - bunkrach. Dzisiaj nie ma ma żadnych śladów, że takie obiekty kiedykolwiek tu istniały. Między bajki trzeba włożyć opowieści o bunkrach ukrytych pod... betonową drogą, a wysadzenie w powietrze bunkrów wolno stojących pozostawiłoby w lesie tysiące większych lub mniejszych odłamków żelbetu. Na ich całkowite usunięcie Niemcy nie mieliby ani czasu, ani nie widzieliby takiej potrzeby. Jeśli dotychczas nie znaleziono ani jednego żelbetowego fragmentu, to bunkrów tu nie było. A ponadto amunicję na ogół przechowuje się w obiektach o lekkiej konstrukcji, co w razie przypadkowej eksplozji ogranicza straty. Prawdopodobnie były to drewniane magazyny swym wyglądem przypominające nieco stodoły. Obok nich zbudowano rampy przeładunkowe, do których doprowadzono tory kolejowe. W powojennych zeznaniach i relacjach mieszkańców głównie Opatówka przewija się jeden fakt. Otóż składy z amunicją dla Wehrmachtu były dobrze strzeżone, co nikogo chyba nie dziwi, ale głównie przez żołnierzy Rosyjskiej Armii Wyzwoleńczej generała Andrieja Własowa sformowanej przez Niemców z wziętych do niewoli czerwonoarmistów. Na miejscu było też około stu żołnierzy niemieckich. Można również domniemywać, że w niektórych miejscach rozwieszone były siatki maskujące. Przedostanie się na teren składów było praktycznie niemożliwe, chociaż z historii wiemy, że na przykład kilka przypadkowych osób, idąc wzdłuż toru kolejowego, przedostało się na teren "Wilczego Szańca", znakomicie strzeżonej mazurskiej Kwatery Głównej Führera. Historia milczy o ewentualnych kontaktach Polaków z Opatówka i okolic z żołnierzami Własowa. Wszak najstarsi z miejscowych, którzy do szkoły chodzili przed wybuchem pierwszej wojny światowej, znali rosyjski na tyle biegle, że mogli się w tym języku porozumieć. Wszak to teren byłego zaboru rosyjskiego. Wiedzieli o tym Niemcy, którzy - jeśli wierzyć świadkom - zakazali własowcom rozmawiać po rosyjsku, a że innego języka oni nie znali, to milczeli. Później albo ów zakaz cofnięto, albo go nie przestrzegano. W każdym razie wszyscy w okolicy wiedzieli, że składów pilnują Rosjanie przebrani w niemieckie mundury. Wbrew pozorom, najtrudniej jest odpowiedzieć na najprostsze pytanie. Co składowano w lasach koło wioski Borgdorf? Na pewno to, co wymienił reporter "Głosu Wielkopolskiego" w informacji o znalezionych w 2013 roku niewybuchach. A co jeszcze? W mniej lub bardziej wiarygodnych relacjach przewijają się - obok różnych typów i kalibrów amunicji - broń, sprzęt wojskowy, a nawet umundurowanie i w ogóle wyposażenie żołnierzy. "Sam widziałem rolnika, który zimą chodził w kurtce Luftwaffe, że o innych rzeczach nie wspomnę. Nawet kanalizację niektórzy robili z luf czołgowych! Nie ma tam [w rejonie Borowa - przyp. L. A.] prawie (albo nie było) gospodarstwa, które nie posiadałoby cokolwiek »zdobycznego«. Jedna kobieta na strychu jeszcze niedawno wieszała pranie na loncie od materiałów wybuchowych. Łuski armatnie i czołgowe służą do dziś jako poidła do krów czy kur" - czytamy w internecie w opracowaniu zatytułowanym "Kompleks Borgdorf. Niemieckie magazyny broni i amunicji w Borowie koło Opatówka". Autor powyższych słów jest lub w każdym razie był przekonany, że w borowym lesie magazynowano - obok amunicji - również umundurowanie oraz części do czołgów i innego ciężkiego sprzętu, a nawet, że znajdowały się tu warsztaty naprawcze, gdzie na przykład w czołgach wymieniano lufy. Trzeba zatem przypomnieć, że Niemcy nie łączyli składów amunicji z magazynami innego sprzętu wojskowego. A ponadto jeśli amunicję można było przechowywać w lekkich obiektach podobnych do stodół, a przez krótki czas nawet pod gołym niebem, to ze względu na ochronę przed wilgocią magazyny mundurowe wymagały solidniejszych budynków. A takich w borowym lesie nie było. Inspekcja tajemniczego pułkownika Znaków zapytania jest więcej. Wiele wskazuje, że koło Borowa Niemcy urządzili nie jakieś magazyny strategiczne, ale krótkiego składowania. Pociągi dostarczały tu z fabryk różnego typu amunicję - od karabinowej po pociski rakietowe do wyrzutni Nebelwerfer, a wkrótce inne pociągi wywoziły tę amunicję - według zapotrzebowania - do jednostek walczących na froncie wschodnim. W tej sytuacji część amunicji mogła być nawet przechowywana pod gołym niebem, a ściślej - pod plandekami. O tym, że w lasach koło Opatówka Niemcy nie zbudowali jakichś dużych obiektów magazynowo-warsztatowych poświadcza odtajniony pod koniec XX wieku dokument. To "Zestawienie obiektów podziemnych i schronów uzyskane z czterech centralnych zarządów podległych Ministerstwu Leśnictwa RP", sporządzone w Biurze Wojskowym tego resortu i opatrzone datą 6 lutego 1950 roku oraz klauzulą "Tajne!". Otóż w dokumencie tym nie ma ani słowa o Opatówku czy Borowie, chociaż zarejestrowano w nim praktycznie wszystkie znane dzisiaj w Polsce głównie pohitlerowskie obiekty produkcyjne lub magazynowe zlokalizowane w lasach. Przez lata wokół borowego lasu narosło sporo mitów, które uczyniły z tego miejsca jedno z najtajniejszych i najważniejszych w Kraju Warty. Mieli się nim interesować agenci wywiadu alianckiego. Wątek ten pojawił się we wspomnieniach cytowanego już tu mieszkańca Opatówka Jana Pogorzelca: "Pomimo środków ostrożności stosowanych przez Niemców, zdarzyła się w Opatówku historia, która zaskoczyła wszystkich, a Polakom dodała otuchy. W nocy z 19 na 20 stycznia 1944 roku wylądował na placu przed kościołem spadochroniarz. Skoczek musiał sprawnie manipulować spadochronem, by nie zawiesić się na wieży kościoła. Wylądował w miejscu, gdzie dziś stoi dzwonnica. Noc była jasna, księżyc w pełni. Po zwinięciu spadochronu skoczek zgłosił się na żandarmerii, która mieściła się na plebanii. Podał się za pułkownika [niemieckiego - przyp. L. A.] do specjalnych poruczeń. Posiadał odpowiednie umundurowanie, dokumenty i upoważnienia. Po przedstawieniu dokumentów przeszedł w towarzystwie dwóch żandarmów do sztabu wojskowego, który mieścił się w obecnym muzeum. Dowództwo sztabu zostało postawione na nogi. W sztabie poprosił o gorącą herbatę i posiłek, kazał doprowadzić mundur i płaszcz do należytego porządku. Następnie przejrzał dokumentację warsztatów przy ulicy Świętego Jana oraz magazynów amunicji w Borowie. Rano poprosił o samochód i w towarzystwie oficerów ze sztabu i dwóch żandarmów przeprowadził inspekcję warsztatów i magazynów w Borowie. Tam wszyscy byli uprzedzeni o specjalnej inspekcji. Własowcy prężyli się przed nim jak prawdziwi Niemcy. Po dokonaniu kontroli, przy obiedzie pułkownik pochwalił dobrą organizację pracy i obiecał szybki awans sztabowcom z Opatówka. Następnie kazał się odwieźć na dworzec kolejowy w Opatówku i o godzinie 12:20 odjechał w kierunku Sieradza. Godzinę później sztab wojskowy otrzymał telegram informujący, że spadochroniarz podający się za niemieckiego pułkownika był angielskim szpiegiem. Natychmiast wysłano depeszę do Sieradza, ale okazało się, że nikt taki tam nie dojechał. [...] Niemcy zarządzili dokładne poszukiwania. Zorganizowano specjalne patrole wojskowe i cywilne, obstawiono wszystkie drogi i ścieżki, sprawdzano dokumenty i rozpytywano, czy ktoś nie widział obcego podejrzanego człowieka". Skąd Jan Pogorzelec to wszystko wiedział? Wszak nie zaproszono go ani na inspekcję magazynów, ani na obiad ze szpiegiem. Nie ulega wątpliwości, że ta opowieść jest kolejnym mitem, być może zmyślonym już podczas wojny ku pokrzepieniu serc. W micie tym może być jednak zawarta jakaś drobna część prawdy. Taka na przykład, że na Spatenfelde rzeczywiście spadł skoczek spadochronowy, a resztę dopisała bujna wyobraźnia. Rakiety spadają na Kraj Warty Z końcem lata 1944 roku nad podkaliskimi składami amunicji zawisło realne niebezpieczeństwo, które miało kształt rakiety V-2. Otóż w połowie tegoż roku z zagrożonego przed nacierającą od wschodu Armią Czerwoną rejonu Mielca na Rzeszowszczyźnie przeniesiono do Borów Tucholskich na Pomorzu poligon doświadczalny hitlerowskiej broni rakietowej, głównie rakiet balistycznych Aggregat 4, znanych jako V-2. W okolicach pomorskiej miejscowości Lindenbusch (Wierzchucin) bateria 444. kontynuowała szkolenie niemieckich artylerzystów, którzy uczyli się przygotowywać rakiety V-2 do startu i odpalać te pociski z wyrzutni stałej oraz z wyrzutni zamontowanych na platformach kolejowych. Startowały z nich autentyczne rakiety, które od bojowych różniły się tylko tym, że nie były uzbrojone. Zamiast prawie tony silnego ładunku wybuchowego, posiadały ważącą tyle samo bryłę betonu. Te doświadczalne rakiety leciały na południe, na rozległe kompleksy leśne w słabo zamieszkałym rejonie obecnego pogranicza województw wielkopolskiego i łódzkiego koło Błaszek. Wszystko wskazuje, że władze Kraju Warty o rakietowym "ostrzale" ich terytorium nie zostały poinformowane lub poinformowano je ze znacznym opóźnieniem. Wszystko, co dotyczyło broni V, a rakiet Aggregat 4 w szczególności, objęte było bowiem ścisłą tajemnicą wojskową, a doświadczenia z tym rodzajem "cudownej broni" miały bezwzględny priorytet. Z zachowanego w archiwach tajnego meldunku inspektora policji bezpieczeństwa i Służby Bezpieczeństwa SS w Posen (Poznaniu) brigadeführera SS Ernsta Damzoga do Urzędu Namiestnika Rzeszy w Kraju Warty z 3 sierpnia 1944 roku o wybuchu "bomby latającej" w rejonie Warthbrücken (Koła) wydziera zdziwienie. Damzog meldował, że powstał lej o średnicy 25 i głębokości 10 metrów, a znalezione odłamki wskazują na niemieckie pochodzenie tejże bomby, tymczasem w czasie eksplozji nie słyszano i nie widziano przelatujących nad tą okolicą samolotów. Ten wysokiej rangi generał służb specjalnych SS nic zatem nie wiedział, że rakiety V-2 spadać będą na Warthegau. W 2000 roku zanotowałem poniższą wypowiedź Tadeusza Pietruchy, mieszkańca wioski Dzięcioły leżącej 15 kilometrów na północny-wschód od Grabowa nad Prosną. Wspominał on zdarzenie z 7 stycznia 1945 roku: "Mogło to być koło szóstej wieczorem. Gdy spadł ten pocisk, nie było silnej eksplozji. Tylko świst i huk. Wybiegłem z chałupy. A tu ciemno i mglisto. Ludzie krzyczą, że to świństwo spadło na dom Desków. Po minucie byłem na miejscu. Cały dom zniszczony. Z ruin wynieśliśmy na prześcieradle Deskową. Już nie żyła. Jej mąż dawał jeszcze znaki życia, ale zmarł w drodze do szpitala w Kaliszu. Ich małe dzieci uratował masywny stół, pod którym się akurat bawiły. To nie był jedyny pocisk, który uderzył w Dzięcioły. Wcześniej co najmniej kilka z nich spadło na pola i lasy otaczające naszą wioskę. Po każdej eksplozji nad Dzięciołami pojawiał się mały samolot. Przylatywali nim Niemcy, którzy lokalizowali miejsca upadku pocisków. Później przyjeżdżały samochody ciężarowe, na które ładowano to, co z nich zostało. Raz nawet pomagałem Niemcom szukać miejsca, gdzie spadł pocisk. W tej ekipie był ktoś, kto mówił po polsku. Spojrzał na mapę i powiedział, że pocisk poszedł o 7 kilometrów za daleko. Miał spaść w pobliskich Brzezinach". A więc Niemcy liczyli się z tym, że pojedyncze egzemplarze V-2 mogą spaść na borowy las. Czy spadły, tego nie wiadomo, ale jest to możliwe. Niektóre z lejów mogły bowiem powstać wskutek upadku nieuzbrojonych rakiet. Ich szybsza od dźwięku prędkość spadania i resztki paliwa w zbiornikach powodowały eksplozję, po której pozostawał spory lej, o którym pisał w swym meldunku brigadeführer Damzog. Takie leje są w borowym lesie, ale ich powstanie przypisuje się powojennej eksplozji niewypałów. W drugiej połowie 1944 roku tak skurczyły się terytoria okupowane przez Rzeszę, że doświadczenia z Wunderwaffe trzeba było przeprowadzać na ziemiach włączonych do tejże Rzeszy i narażać Niemców na śmierć lub kalectwo, a gospodarkę na straty. Tajność doświadczeń z bronią V-2 sprawiła, że nikt w Kraju Warty nie prowadził rejestru zabitych. Szacuje się jednak, że od sierpnia 1944 do stycznia 1945 roku we wschodnich powiatach Warthegau zginęło kilkadziesiąt osób, mniej więcej po połowie Niemców i Polaków. W samym tylko Hohelsalza (Inowrocławiu) rakieta, która 13 listopada 1944 roku spadła na dom mieszkalny przy ówczesnej Rungestrasse (obecnej ulicy Kwiatowej) zabiła dziewięć osób, w większości Niemców. To była cena, którą Rzesza Hitlera płaciła za możliwość użycia w działaniach bojowych tejże supernowoczesnej na owe czasy broni. Kilkanaście dni po upadku rakiety V-2 na dom Desków w Dzięciołach, dobiegły końca hitlerowskie rządy na ziemi kaliskiej. Według Jana Pogorzelca załoga składów amunicji koło Opatówka przed ucieczką próbowała wysadzić magazyny w powietrze. "Na szczęście - pisał Pogorzelec - udało się wysadzić tylko kilka bunkrów". Jak już ustaliliśmy, bunkrów w borowym lesie nie było, chociaż nie można wykluczyć, że Niemcy próbowali zniszczyć to, co w składach jeszcze zostało. A nie zostało wiele, ponieważ większość zgromadzonej tu amunicji wywieziono do jednostek frontowych. Artyleryjski ostrzał tego terenu przez Armię Czerwoną nie spowodował bowiem jakiejś gigantycznej eksplozji. Według Pogorzelca, załoga składów uciekła na północ, w kierunku miejscowości Dębe. W jej rejonie uciekinierzy wpadli w ręce czerwonoarmistów. Własowców rozstrzelano na miejscu, przy okazji zabijając także trudną do ustalenia liczbę Niemców. Rosjanie nie interesowali się borowym lasem bardziej niż przyfrontowymi magazynami Wehrmachtu. Co mieli zabrać, to zabrali, ale żadnych badań czy poszukiwań nie prowadzili. Resztą zainteresowała się miejscowa ludność. Rozebrano te baraki, które cudem ocalały z radzieckiej nawały ogniowej. Kolejarze zdemontowali tory, które w czasach biedy pierwszych lat powojennych przydały się gdzie indziej. Po podkaliskich składach amunicji na peryferiach Opatówka pozostał odcinek prowadzącej doń bocznicy kolejowej. W rejonie Borowa szosa przez kilka kilometrów wiedzie po równo ułożonych, chociaż już dotkniętych zębem czasu betonowych płytach. No i w tutejszej ziemi pozostała jeszcze zardzewiała śmierć... Leszek Adamczewski Poznański dziennikarz i pisarz. Wieloletni współpracownik "Odkrywcy". Autor ponad 20 książek, cieszących się wielkim zainteresowaniem czytelników, poświęconych tajemniczym zdarzeniom z czasów II wojny światowej. Najnowsza pozycja tego Autora to "Zejście do piekieł" wydana nakładem Repliki.