USA porzucają sojuszników
Nasza wiara w Stany Zjednoczone jako globalne supermocarstwo zakorzeniona jest przede wszystkim w czasach zimnej wojny. Tymczasem od 1989 roku Amerykanie nie tylko wygrywają, ale także przegrywają kolejne konfrontacje militarne. Izolacjonizm Donalda Trumpa można potraktować wręcz jako próbę zręcznego ukrywania własnej bezsilności. Klęska odwrotu Joe Bidena w Afganistanie to także lekcja dla nas. USA ponoszą porażki w kolejnych konfliktach zbrojnych i często porzucają swoich najwierniejszych sojuszników.
Widok ludzi rozpaczliwie próbujących dostać się na pokład samolotów w Kabulu wywołał demony przeszłości. Skojarzenia ze scenami z upadku Sajgonu w roku 1975 są oczywiste. Wówczas osoby, które wspierały Amerykanów, także pragnęły uciec za wszelką cenę z chaosu klęski. Sajgon stał się miejscem dantejskich scen. Przegraną wojnę w Wietnamie zaczęto określać jako "klęskę", "hańbę" czy "traumę".
Nie bez powodu zatem przedstawiciel administracji Bidena gwałtownie zaprzeczał skojarzeniom z wydarzeniami z połowy lat 70. XX wieku. Komentatorzy jednak nie dali się przekonać. "Jeśli to nie jest Sajgon 2.0, to nie wiem, co nim jest", trafnie stwierdził jeden z nich. W mediach społecznościowych, jeśli nie samą decyzję, to przynajmniej styl odwrotu poważni amerykańscy obserwatorzy określali grubymi słowami. Na wywiadzie amerykańskim nie pozostawiono suchej nitki.
Gdy dokonuje się porównań z klęską w Wietnamie, nie można jednak nie zauważyć poważnych różnic. Przede wszystkim jak globalny obieg informacji szybko wpływa na politykę i jak niepodobna zachować pewnych rzeczy w tajemnicy.
Z jednej strony filmy dokumentujące brutalność Talibów może obejrzeć każdy i w dowolnej porze. Z drugiej zaś, aktualnie w mass mediach w głównym nurcie można usłyszeć kolejne wywiady z osobami z Kabulu, które czują się porzucone, zdradzone i oszukane przez USA. Jedna z polityczek afgańskich w wywiadzie dla BBC, łamiącym się głosem wyrażała obawę o los swoich dzieci. Nie była pewna, czy dożyją następnego dnia. Dodała przy tym, że żałuje swojej naiwności i wiary w budowanie lepszego świata. Zalecała, by w żadnym wypadku młodzi ludzie nie szli do polityki, tak jak ona.
W innej audycji można było usłyszeć nawet rozpaczliwe wezwania pomocy, kierowane do świata, dokładnie takie, jakie w 1956 roku skierowali Węgrzy, a które przypomniał w słynnym eseju o Europie Środkowej pisarz Milan Kundera. Podobnie jak wtedy pozostaną one bez echa.
Jednak współczesny obieg informacji sprawia, że klęska błyskawicznie odciśnie się na wizerunku prezydenta Bidena.
Pyrrusowe zwycięstwa
Pierwsza rzecz, na którą warto zwrócić uwagę: Amerykanie znów przegrywają. Stwierdzenie, że pycha kroczy przed upadkiem, pasuje jak ulał do wywołanych dwie dekady temu konfliktów w Afganistanie i Iraku. Podejrzanie łatwo więc było w gniewie po zamachach terrorystycznych w 2001 roku wszcząć wojnę i pokonać słabe armie. Niemożliwe okazało się wygrać pokój.
Jak się wydaje, podejmując decyzje o wysłaniu wojska bardziej myślano o amerykańskich triumfach z czasów II wojny światowej, bez końca przetwarzanych w kulturze masowej, niż o niemiłych wnioskach ze wspomnianej klęski w Wietnamie. Chętnie zapomina się o pomniejszych, lecz wymownych, pozimnowojennych porażkach żołnierzy amerykańskich, jak np. w Somalii w 1993 roku. Sformułowanie "pax Americana", niekiedy stosowane w odniesieniu do czasu po upadku komunizmu, z pewnością będzie przedmiotem krytyki i rewizji.
Po drugie, po upływie 20 lat przypomina się, że początek konfliktów w Afganistanie i Iraku, choć trudno w to dziś uwierzyć, wiązał się z optymizmem. Poza pragnieniem zemsty za zamachy na World Trade Center. W tzw. wojnie z terrorem do pewnego stopnia zakładano, że wystarczy pobić słabe armie dyktatorów, takich jak Saddam Husajn, a "demokracja sama się zaprowadzi". A w każdym razie, jeśli nie zaprowadzi się sama, to ukształtuje się pod wpływem odgórnych, amerykańskich impulsów.
Co ciekawe, po latach najlepszym przykładem wypowiedzenia złudzeń, których resztki rozwiewają się na naszych oczach, wydają się wystąpienia ówczesnego sojusznika USA, premiera Wielkiej Brytanii, Tony'ego Blaira. Odnowiciel brytyjskiej lewicy nie tylko zapowiadał obywatelom wygraną w "wojnie z terrorem", ale także zaprowadzanie pokoju na świecie, zwalczenie biedy w odległych krajach itd.
Znakomity dziennikarz, Andrew Marr, w swojej opowieści o najnowszej historii Wielkiej Brytanii skomentował to kąśliwie, jako swoisty przejaw mesjanistycznego oderwania od rzeczywistości, "produkt chrześcijańskiego moralizmu", który od czasów studiów kształtował umysłowość Blaira.
Wypowiadanie wojen ściśle wiązało się w wizji Blaira z niesieniem pomocy ponad granicami, wojnie z terroryzmem towarzyszyły deklaracje likwidowania nędzy w oddalonych zakątach globu. Znajomość realiów w terenie znajdowała się na drugim planie. Warto zatem pamiętać, że prezydent Jacques Chirac w sprawie bezmyślnego wszczynania wojen przez ignorantów, sprzeciwił się Waszyngtonowi, bo nieco lepiej znał Bliski Wschód.
Czas pesymizmu
Ówczesny optymizm to historia. Podobnie jak niebywała "soft power" Waszyngtonu. Na naszych oczach USA przegrywają kolejne konflikty zbrojne, potrafią też porzucać swoich sojuszników nieomal z dnia na dzień. Wszystko jedno, czy mowa o republikanach, czy o demokratach. Nie trzeba sięgać aż po opuszczenie Europy Środkowej i Wschodniej po Jałcie. Dość przypomnieć, że ledwo co w 2019 roku prezydent Trump porzucił przecież Kurdów.
Sceny w Kabulu tylko nam o tym przypominają. Wbrew czarowaniu rzeczywistości przez przedstawicieli administracji Bidena, w ostatnim czasie Amerykanom częściej przytrafiają się "kolejne Wietnamy" niż pyszne zwycięstwa. Rozzuchwali to przeciwników USA. Wojna z terrorem zaś wkroczy w nową fazę, bo talibowie są niesieni łatwym zwycięstwem i o niebo lepiej uzbrojeni niż 20 lat temu. O możliwych scenariuszach konfliktów w regionie mówi się głośno, z obawą patrząc na możliwość zdestabilizowania sąsiedniego Pakistanu, jakby nie było, państwa z bronią jądrową.
We współczesnym świecie skutki najodleglejszych na mapie konfliktów okazują się nam bliższe niż kiedykolwiek. Porażka w Afganistanie może wpłynąć na politykę USA w Europie Środkowej i Wschodniej. Już mówi się o tym, że również Polska stanie wobec nowej fali uchodźców.
Sceny z Afganistanu powinny być przyczynkiem do prawdziwego końca "cielęcego proamerykanizmu naszych rodaków", o którym kiedyś pisał Jerzy Giedroyc. Dwie dekady temu właśnie w kontekście wszczynanych wojen, których ponury finał obecnie oglądamy, jego słowa przypomniał Zdzisław Najder. Podkreślił on, że "rola rzeczywistego sprzymierzeńca USA nie oznacza wcale automatycznego utożsamiania interesu własnego z interesami Ameryki".
W 2021 na zakończenie dodajmy tu jedno ogniwo. O tym, że Amerykanie potrafią z dnia na dzień porzucać nawet najwierniejszych sojuszników nie powinniśmy zapominać nigdy.