Sieroty po centrum
Pamiętam z dzieciństwa bajkę o kurczątku, które urwało się z kurnika pozwiedzać trochę świat. Najpierw spotkało indyka. Indor, jak to indor, rozindyczył się, rozgulgotał, nastroszył, więc kurczątko się go przestraszyło i uciekło. Uciekając, wpadło na kręcącego się po okolicy lisa. Lis był miły, grzeczniutki i nie ukrywał oburzenia nieakceptowalnym zachowaniem indora, więc kurczątko ufnie oddało się pod jego opiekę - a gdy się zbliżyło, lis spokojnie i bez hałasu je pożarł.
Ta bajka zawsze mi się przypomina, kiedy myślę o polskim, nazwijmy to, "liberalnym centrum" - obojętne, czy rozumiemy pod tym określeniem konającą w brzydkich konwulsjach "starą inteligencję", czy rodzącą się i wciąż niemogącą urodzić "wielkomiejską klasę średnią". Jarosław Kaczyński był dla niej tym bajkowym indorem, który wprawił ją w takie emocjonalne spazmy, że całkowicie bezmyślnie oddała się w służbę Donaldowi Tuskowi, a ten ją zniszczył. Kaczyński ma rzeczywiście niezwykły dar wzbudzania nienawiści do siebie i antagonizowania nawet tych ludzi, którym, biorąc rzecz na rozum, jest z nim po drodze - ale to jednak żoliborski inteligent, w istocie z tej samej formacji co Tadeusz Mazowiecki czy Władysław Bartoszewski, a nawet w połowie, tej lepszej, Michnik. Wbrew całemu przerażeniu i nienawiści, jaką wzbudzał, krzywdy by wielkiej nikomu nie zrobił, co najwyżej szkód, a i w tej konkurencji wygrali ostatecznie lepsi. To znaczy, gorsi.
Tusk natomiast jest wyjątkowo cyniczną kreaturą pozbawioną jakichkolwiek zasad, poza dążeniem do osobistego wyniesienia, zaszczytów i splendorów. Komentatorzy wyrobili mu markę polityka "teflonowego", ale dużo bardziej niż z teflonem kojarzy się z gumą czy inną substancją na tyle glutowatą, że może wcisnąć się wszędzie i przybrać każdy kształt. Wystarczy zerknąć na jego polityczną drogę - kiedy to punktowało był liberałem, kiedy dawało profit etatystą, raz podpisywał bogoojczyźnianą do groteski "deklarację wawelską" a raz szczuł na Polaka-katolika swoich palikotów; kiedy mu się to opłacało, oddawał się z partią w opiekę Matce Boskiej Trybunalskiej i cichcem uzupełniał przed wyborami kościelny ślub po latach współżycia na kocią łapę, a kiedy potrzeby się zmieniły, oznajmiał dumnie, że nie będzie klękał przed księdzem - by w końcu, dla podlizania się szafarzom unijnych stanowisk, posterować ostro całą platformą w lewo, ku tęczowości i genderom. Wiedział zresztą przecież dobrze, że w Polsce oznacza to oderwanie jej od wyborców i nieuchronną klęskę w następnych wyborach, ale widząc swą dalszą karierę w Brukseli miał to tam, gdzie zawsze miał wszystko poza swoim interesem.
Dodajmy, że swą partię - po niszowym Kongresie Liberalno-Demokratycznym, w którym był zresztą, podobnie jak i potem w Unii Wolności, postacią drugoplanową - zlepił był z najgorszych prowincjonalnych kombinatorów, drobnych cwaniaczków, różnego rodzaju Grasiów, Drzewieckich, Gradów, Chlebowskich i Nowaków; załapało się trochę bardziej wartościowych ludzi, ale tych jednego po drugim niszczył i pozbywał się ze sprawnością początkującego Stalina. I z tą "zbieraniną gorszą niż Samoobrona" (określenie Stefana Niesiołowskiego z czasów, gdy jeszcze łasił się o miejsce na liście do Kaczyńskiego) zdobył Polskę, pod hasłem - czy naprawdę już nikt tego nie pamięta? - walki z postkomunistycznymi patologiami "rywinlandu", rozbijania "układu" Okrągłego Stołu, "szarpania cuglami", oddania władzy obywatelom (prawybory, referenda itp.) likwidacji korupcji i obniżenia trzech głównych danin publicznych do liniowych 15 proc. A zdobywszy władzę, jakiej nie miał przed nim nikt od czasów Jaruzelskiego - zmienił kierunek o 180 stopni, z pogromcy ubeckiego rywinlandu stał się jego patronem i obrońcą, dzięki czemu jego Platforma mogła zdobyty kraj złupić równie bezwzględnie, jak to robiły z podbitymi grodami czambuły tatarskie.
We wszystkim tym zaś miał zapewnione bezwzględne oddanie i wsparcie tak zwanych liberalnych elit, nawet gdy sobie z nimi grał w kulki tak demonstracyjnie, jak wtedy gdy wręczono mu petycję "obywateli kultury" z różnymi środowiskowymi dezyderatami, a on dodał do podpisów pod nią swój własny i zwrócił papier postulatorom, odsyłając ich do Ministra Kultury. Każdy skok Tuskowej hałastry, każda patologia, najbezczelniejsze kradzieże, nawet takie jak skok na OFE, były przez owe "elity" gorliwie zachwalane i rozgrzeszane. Co piąty litr paliwa lała do baków mafia, karuzele watowskie wysysały z budżetu państwa kilkanaście miliardów rocznie, gangi adwokacko-urzędniczo-sędziowskie rabowały "na rympał" warte setki milionów nieruchomości w głównych miastach - a elity zajmowały się głównie tuszowaniem wizerunku władzy i dbaniem o to, aby jej czar trwał. No bo przecież tam, z dala, straszył okropny, dwugłowy Kaczor - a potem jeszcze straszniejszy Kaczor smoleński. Straszył, indyczył się, krzyczał, a elity, złapane w słodką pułapkę - bo poza tym strachem, przyssanie do państwowego cycka też odpowiednio ukierunkowywało wrażliwość - upewniały siebie same i wszystkich, kto ich chciał słuchać, w przekonaniu, że przeciwko Kaczorowi i PiS nic nie jest zbyt podłe, nic zbyt chamskie, wolno łamać każde tabu, robić każde świństwo, puszczać się na najgrubsze podłości, cel uświęci środki.
"W 2015 r. obóz konserwatywny wygrał w Polsce nie tylko siłą swojej mobilizacji. W o wiele większej mierze wygrał słabością tak zwanych »elit liberalnych«. Kampanie prezydencka i parlamentarna obnażyły pustkę intelektualną, polityczną i nierzadko moralną tych elit, ich rozejście się z młodymi pokoleniami Polaków, pogardę wobec przeciwnika.... Był to być może najgłębszy kryzys środowisk liberalnych po 1989 r." Zgadniecie, kogo cytuję? Otóż publicystkę "Kultury Liberalnej" Karolinę Wigurę. Co ciekawe, jej głos we wspomnianym internetowym piśmie nie wydaje się odosobniony. Organizatorzy niedawnych manifestacji - "astroturfingowych", jak je ochrzcili pisowcy - zgodnie odcinają się od agresji, potępiają język KOD-u, zauważają nikczemność dotychczasowych przywódców i marzą o nowym, pokoleniowym ruchu który by to wszystko zmienił i miał do zaproponowania coś więcej, niż "żeby znowu było jak było". Fakt faktem, że - powtórzę, bo już to chyba na tych łamach pisałem - demonstracje "w obronie sądów" były jakościowo czymś innym niż festiwale nienawiści urządzane od dwóch lat przez różnego rodzaju sfanatyzowanych "obywateli"; a gdy czytam biogramy niektórych z tych, którzy je zwoływali, to szczerze żałuję, że nie mam ich u siebie w stowarzyszeniu Endecja, tylko trafili do środowisk owładniętych ideami niespecjalnie mądrymi. Nie żebym popadał w nadmierny entuzjazm, ale coś się tam w antypisie zaczyna dziać ciekawego. Mówiąc słowami Churchilla, na pewno nie koniec, nawet nie początek końca - ale może koniec początku? Może coś, co sprawi, że ludzie troszczący się o Polskę będą kiedyś mieli partnerów do rozmowy, a nie tylko do bijatyki?
Tak czy owak, pojawiają się pierwsze oznaki, że strach przed indorem, to znaczy, Kaczorem, na młodsze pokolenia przestaje działać. Słusznie zatem - z ich punktu widzenia - starzy towarzysze z "Polityki" gromią błędy "symetryzmu", słusznie cała machina agit-propu obalonej władzy stara się utrzymać "swoją" część Polski w strachu przed "średniowieczem" czy "państwem wyznaniowym" i wmówić, że przede wszystkim trzeba odsunąć PiS od władzy, choćby za cenę zupełnego zdemolowania państwa polskiego i choćby na rzecz po stokroć skompromitowanych cymbałów i złodziei. Ci ludzie tylko dlatego wciąż mają się dobrze, a w wielu wypadkach wręcz tylko dlatego wciąż chodzą po wolności, że głupie kurczątko wciąż bardziej boi się stroszącego pióra indyka niż przebiegłego lisa. Można PiS oskarżać o różne wykroczenia przeciwko praworządności i przyzwoitości, i w wielu wypadkach będzie to prawdą - ale nie można przecież wskazać wśród owych wykroczeń niczego, czego by wcześniej nie zrobiły PO z PSL i Komorowskim, z pełną aprobatą i propagandową osłoną tych samych, którzy dziś nie posiadają się z oburzenia.
Rzecz w tym, że dopóki hasłem antypisu jest powrót Tuska i tuskowszczyzny, a "Europa" i "wolność" mają twarze byłych prominentów i różnych skompromitowanych kombinatorów, alimenciarzy czy sutenerów, różnych "autorytetów" wyłudzających latami ekwiwalenty urlopowe, dodatki na "niepracujące" żony czy wystawiających lewe faktury, i dopóki uosobieniem tej opozycyjności pozostaje szczerbata kreatura wykrzykująca z podobnymi sobie chorymi z nienawiści fanatykami "będziesz siedział, będziesz siedział" - to najgorszy PiS i tak będzie wciąż dla Polski i Polaków lepszy.