Niebezpieczne iluzje
Krwawy i przewlekły dramat rozgrywający się w dalekiej Wenezueli powinien być przestrogą zarówno dla lewicowców, rojących o "prawdziwym" socjalizmie, jak i radykalnych prawicowców, dyszących żądzą rozliczania i eksterminowania "lewaków".
Wśród tych pierwszych nie znajdzie się dziś zbyt wielu gotowych przyznać się do niegdysiejszego zafascynowania latynoskim socjalizmem, jakiemu ulegli po upadku realnego socjalizmu w Europie wschodniej oraz późniejszym wzlocie i upadku Nowej Lewicy w Europie zachodniej. Przywódców południowoamerykańskich ruchów rewolucyjno-socjalistycznych witano wówczas jako zwiastujących i urzeczywistniających "socjalizm XXI wieku", nowe i tym razem skuteczne oraz trwałe wcielenie lewicowych wizji i marzeń. Dzisiaj gołym okiem widać polityczne i ekonomiczne bankructwo tej kolejnej wersji socjalistycznej utopii, od Brazylii, przez Wenezuelę, do skostniałej w zatęchłym komunizmie Kuby.
Klęska "boliwariańskiego socjalizmu" jest szczególnie wymowna, bo dokonuje się w kraju dysponującym jednymi z największych na świecie złożami ropy naftowej. Pochodzące z czasów realnego socjalizmu powiedzonko "zaprowadź socjalizm na Saharze, a zabraknie piasku" znajduje w ten sposób swoje ponure, ale nie pierwsze potwierdzenie. W Wenezueli nie ma już w ogóle podstawowych produktów niezbędnych do życia, papier toaletowy - jak w PRL - stał się nieosiągalny. Ale dogmatycy skupieni wokół obozu prezydenckiego, po przegranych wyborach parlamentarnych z jeszcze większą zawziętością trwają w ślepym oporze przeciw wszelkim zmianom mogącym prowadzić do porzucenia ich socjalistycznych mrzonek. "Socjalizm albo śmierć" - powtarzają głośno lub w myślach hasło swych kubańskich pobratymców. Na razie oznacza to śmierć kolejnych demonstrantów i manifestantów protestujących przeciw podtrzymywaniu terrorem coraz bardziej degenerującego się systemu, tracącego wszelką legitymizację.
Europejscy i zachodni lewicowcy mają własną, niezmienną mimo wszelkich kolejnych kompromitacji, wykładnię: to nie był prawdziwy socjalizm, więc jego upadek nie oznacza kompromitacji idei. Ten prawdziwy dopiero kiedyś nadejdzie. Wielu woli nie pamiętać, że jako "prawdziwy" czy przyszłościowy witali właśnie ów latynoski, który obecnie na naszych oczach degeneruje się i dogorywa.
Ale prawicowcy, zwłaszcza nasi rodzimi, nie powinni w tym znajdować impulsu do pomiatania "lewactwem" i uderzania w rozliczeniowe tony. Być może dramat Wenezueli trwa tak długo, ponieważ kilka lat temu krwawo rozprawiono się z obalonymi i upadłymi przywódcami zdegenerowanego "socjalizmu arabskiego" (kolejnej, dawno już przebrzmiałej nadziei lewicy). Dyktatorzy całego świata zobaczyli jak skończyli Saddam Husajn i Muammar Kaddafi, więc zrobią wszystko - dosłownie wszystko - aby takiego losu uniknąć. A to oznacza trwanie w bezwzględnym oporze, jak Baszar el-Asad, spadkobierca i kontynuator owego "socjalizmu arabskiego" w autorytarnym i zbrodniczym wydaniu. Gdyby jego ideowych pobratymców i poprzedników potraktowano pobłażliwiej, pozwalając im dokończyć życie w spokoju, choćby na obczyźnie, być może on sam i inni dyktatorzy byliby bardziej skłonni do ustąpienia i dobrowolnego oddania władzy. Ale mając perspektywę rozstrzelania, powieszenia lub zarąbania maczetami, będą trwać do końca, bez względu na społeczne koszty, jak Asad czy Maduro.
Jeśli więc ktoś w Polsce wzywa do "wieszania komunistów" ("a na drzewach zamiast liści..."), to pośrednio przyczynia się do utwardzania, a wiec utrwalania, czyli przedłużania panowania wszelakich, w tym także lewicowych dyktatur. Zakończenie przelewu krwi w Wenezueli, Syrii i innych krajach skowanych przez tyranów i despotów, wymaga raczej obiecania im swobodnego życia po ustąpieniu i oddaniu władzy. Dlatego nękanie kiedyś Jaruzelskiego i Kiszczaka, a dziś nielicznych już ich komilitonów, jest nie tylko nonsensowne, ale i szkodliwe. Zresztą podobnie jak zapowiadanie odwetu na innych aktualnie rządzących.