Lepiej, żeby się napili, niż żeby się pozabijali
Politycy z wrogich obozów rozmawiali przy okazji imprezy okolicznościowej? Ja bym poszedł dalej. Polityków i dziennikarzy z obu stron wysyłał razem na przymusowe, reedukacyjne obozy integracyjne. Może gdyby raz do roku porozmawiali, patrząc sobie w oczy, zaczęliby normalnie ze sobą dyskutować, a nie zachowywać się jak rwandyjscy Hutu w morderczym amoku.
Jeszcze w czasie drugiej wojny światowej alianci mieli poważny problem z dużą częścią młodych żołnierzy, tych, którzy nie przeszli przez fronty pierwszej wojny światowej. Nie byli oni w stanie strzelać do ludzi, którzy znajdowali się po drugiej stronie, w innych mundurach, czyli przede wszystkim Niemców. Czasem wyniesione z domów religijne przywiązanie do piątego przykazania, czasem zwykły ludzki opór przed mordowaniem drugiego człowieka, czy wrodzona wrażliwość sprawiały, że nie mogli zabijać przeciwników.
Po ludzku zrozumiałe, ale z perspektywy dowództw armii stanowiło to nie lada problem. Szczególnie, że żołnierze niemieccy - jak zauważono - opory mieli dużo mniejsze. Czy byli z innej gliny? Być może też, ale jak się okazało, Niemcy stosowali inne metody szkoleniowe i motywacyjne. Ich zmiana i praca nad nimi, we wszystkich armiach świata sprawiły, że dziś wojsko nie ma z reguły problemu z zabijaniem. Jedną z głównych zmian była dehumanizacja przeciwnika. Nieobrzucanie go obelgami, wzbudzanie nienawiści. To dobre do czystek rasowych, podburzania tłumu, ale nie dla armii. W armii po prostu zabijani to "obiekty", "cele", "siła żywa". Jeśli dodatkowo operator broni znajduje się coraz dalej od pola walki, tak jak w przypadku pilota drona, sukces murowany. Niewątpliwie, cały ten szkoleniowy trud wziąłby w łeb, gdyby szkoleni przed strzelaniem do wrogów musieliby z nimi pogadać, zapytać co słychać i napić się wina.
Kończąc tę przydługą dykteryjkę, chciałbym zauważyć, że niekoniecznie to co dobre dla zawodowej armii jest wskazane dla nas cywili, no chyba że faktycznie chcemy zmierzać w kierunku rozwiązań konfliktów społecznych, które kiedyś wdrażano w Rwandzie, na Wołyniu czy Bałkanach. Jeśli jednak nie, to potępianie jednego czy drugiego polityka za to, że choćby okazyjnie pogadał jak człowiek ze swoim przeciwnikiem politycznym jest co najmniej nietrafione. To jedyna ścieżka do normalności i do tego, żeby ocucić nieco choć część tych, którzy pogrążyli się w wojennych tańcach.
Oczywiście, nie wszystkich to przekona. W końcu skoro się zerwało kontakt z rodzicami albo naobrażało najlepszych znajomych, bo są "pisiorami" albo "lemingami", jak teraz oglądać Sławomira Neumanna czy Tomasza Siemoniaka, rozmawiających z Łukaszem Szumowskim albo Michałem Dworczykiem? Przecież powinni się z miejsca pozabijać. Może założyć im chipy, które poza Sejmem nie będą pozwalały zbliżać się do siebie? Dworczyk próbuje stuknąć się kieliszkiem z Budką i razi go prąd. Bogusław Sonik zbliża się do profesora Legutki i przewodniczący partii z miejsca dostaje sygnał, że przeszedł przez kordon bezpieczeństwa. Cóż to byłby za znakomity środek dyscyplinowania "partyjnych zasobów" przez prezesów i przewodniczących. Bo przecież jak to psuje przekaz, to całe "niepodawanie ręki", straszenie sądami, delegalizacjami, tony agresywnego moralizatorstwa i hejtu ocierające się nieraz o historyczne "wszy, szczury i tyfus plamisty"?
Myślę jednak, że ludzie bez względu na poglądy, przynależność i branże powinni ze sobą rozmawiać, nawet jak ostro konkurują. A także sobie, kiedy trzeba i kiedy jest z tego pożytek, wzajemnie radzić. Poszedłbym dalej i zarówno polityków jak i dziennikarzy, którzy nawzajem nienawidzą się dziś w Polsce, często jeszcze bardziej niż politycy, bo nie muszą oglądać się z bliska w Sejmie, wysyłałbym przymusowo na jakieś spotkania integracyjne. Kiedyś regularnie spotykali się przy okazji rozmaitych imprez, dziś są często właśnie jedynie pilotami medialnych dronów. Liczne grono tych - którzy uznaliby to za zdradę - wskazuje, że zmierzamy, póki co, w zgoła przeciwnym kierunku, ale może się wszyscy wreszcie tym kierunkiem zmęczą.