Wczoraj ukraińska wiceminister obrony, Hanna Malar, za pośrednictwem mediów społecznościowych powiadomiła świat o podjęciu ofensywnych działań przeciwko Rosji. Jedno zdanie zinterpretowano jako rozpoczęcie długo zapowiadanej kontrofensywy. Pierwsze doniesienia o skromnych nabytkach terytorialnych (kilkaset metrów) sprawiły, że zaczęto zadawać pytania, czy to rzeczywiście TA kontrofensywa. W sieci zaczęły krążyć określenia mniej obiecujące, jak np. "wzmożona aktywność bojowa" (ISW). Apetyty na wyrzucenie Rosjan z okupowanego terytorium są bowiem ogromne. Prezydent Ukrainy Wołodymyr Zełenski zresztą przyczynił się do podgrzania atmosfery, w kontekście Bachmutu rzucając uwagę o "wiadomościach, na które czekaliśmy". Dziś jednak wszystko przesłoniła sprawa wysadzenia tamy na Dnieprze. Jak zwykle, Rosjanie nie przejmując się losem cywili, zaryzykowali zalanie obwodu chersońskiego. I jakże by inaczej, o eksplozję w Nowej Kachowce oskarżyli Kijów. Zdjęcia satelitarne dają pojęcie o skali katastrofy. Znów Międzynarodowa Agencja Energii Atomowej wyraziła zaniepokojenie o losy Zaporoskiej Elektrowni Atomowej. Druga wojna Wszystko to nie powinno przesłaniać sprawy podstawowej: rozbudzonych oczekiwań związanych z kontrofensywą. Tymczasem, co trzeba podkreślić, Rosjanie nie będą nią aż tak zaskoczeni, jak w kontratakiem w ubiegłym roku. O planowanej akcji trąbi się na lewo i prawo w mediach światowych. Być może ktoś pomyśli, że nie powinno się na ten temat w ogóle otwierać ust. To prawda, warto jednak zauważyć, że adresatem obietnic jest tyleż społeczeństwo ukraińskie, ile państwa Zachodu. Kijów nie może zaprzestać prowadzenia "drugiej wojny": o umysły i serca obywateli sojuszniczych państw. W światowych mediach walka o uwagę toczy się w każdej sekundzie. Przebijanie się z wiadomościami, które wyzwolą odruchy solidarności ponad granicami, jest sprawą więcej niż trudną. Stąd ciągłe retoryczne podbijanie stawki, jak ostatnio w Mołdawii, gdzie prezydent Zełenski mówił o konkretnej dacie decyzji o przyjęciu Ukrainy do NATO (2023!). Ukraina to my Niemal serialowe opowieści o planowanej kontrofensywie mają zatem poważny cel: skłonić sojuszników z Zachodu do większych dostaw, do myślenia o przyczynianiu się do potencjalnego sukcesu i - wreszcie - do utożsamienia się z nim. Ryzyko nacisków z Zachodu na rozmowy pokojowe za wszelką cenę jest realne. Regionalne przekonanie o tym, że prezydent Putin nie ucieknie się do użycia taktycznej broni jądrowej wcale nie jest powszechnie podzielane we Francji czy Niemczech. Wreszcie to Zachód pomaga, ale i - do pewnego stopnia - wiąże ręce Ukrainie. Czym innym jest czerwona linia nieatakowania terytorium Rosji? Postulat (choćby i retoryczny) używania dostarczanej broni tylko do obrony? Ewentualnie do odzyskiwania ziem ukraińskich z roku 2014? Wiemy, że Kijów testuje odporność Moskwy, ale i cierpliwość sojuszników. Nie przejmując się (oficjalnymi) strachami Zachodu o konflikt nuklearny, ostatnio Biełgorod zajmują rosyjskie grupy dywersyjne, "ktoś" wysyła drony na Moskwę itd. Powinniśmy te działania obserwować uważnie. W ten bowiem sposób, Ukraina próbuje jednocześnie zadać cios Rosji oraz obchodzić ograniczenia militarne narzucone przez państwa Zachodu. To oczywiste, że nie jest łatwo planować ani przeprowadzać kontrofensywę w warunkach nacisków z wielu stron. Tym bardziej o jednej, starej prawdzie Kijów stara się przypomnieć sojusznikom: trudno wygrać na jakimkolwiek polu bitwy, wiecznie oglądając się na dyplomatów.