Co najmniej dwóch faktycznych liderów opozycji (jeden nieco większy, drugi nieco mniejszy) przez ostatnie dwa lata testowało wielkość swojej charyzmy, zamiast używać tej charyzmy do czegoś lepszego. Kwestia wspólnego programu lub paru dopełniających się (w najlepszym razie) programów była oczywiście przez opozycję w tym czasie podejmowana, ale wobec o wiele bardziej malowniczego sporu personalnego czy sporu na sztandary i loga schodziła na margines zainteresowań mediów i marginalnie docierała do świadomości wyborców. Polacy nie wierzą w zwycięstwo opozycji Trudno się zatem dziwić, że w badaniu przeprowadzonym niedawno przez firmę badawczą United Surveys w zwycięstwo opozycji w najbliższych wyborach wierzy zaledwie 27 procent Polaków, podczas gdy w zwycięstwo PiS wierzy 52 procent. W zwycięstwo swojej partii wierzy niemal cały elektorat PiS-u, w zwycięstwo opozycji nie wierzy nawet część sympatyków PO, Hołowni, Lewicy, PSL. Mimo konsolidacji sondażowego poparcia dla PiS i nieco gorszych wyników mniejszych opozycyjnych partii nadal większość Polaków nie chce Kaczyńskiego i PiS-u u władzy przez trzecią kadencję. A jednocześnie większość Polaków nie wierzy, że opozycji uda się Kaczyńskiego od władzy odsunąć. Takie przewidywanie ostatecznego wyniku w oczywisty sposób może się przełożyć na mobilizację lub apatię wyborców. Jak przekonać wyborców opozycji, że nie są skazani na klęskę? Odpowiedź jest banalna i aż trudno uwierzyć, że ten banał nie jest w żadnej swojej wersji praktykowany przez opozycję na parę miesięcy przed wyborami. Jedna lista lub choćby dwie. W ostateczności trzy, a nie cztery. Do tego, bez względu na liczbę opozycyjnych list, umowa programowa zorientowana na czas przyszłego wspólnego (być może) rządzenia. A w bardziej minimalnej, choć na dzisiaj bardziej realistycznej wersji, przynajmniej formalny lub choćby nieformalny pakt o nieagresji. Zrozumienie, że nie ma wroga na opozycji. Nie trzymają się tej zasady postępowcy coraz gwałtowniej atakujący Hołownię i PSL za "konserwatyzm", czyli za propozycję przywrócenia po ewentualnym zwycięstwie nad Kaczyńskim podeptanego przez niego cynicznie kompromisu aborcyjnego, jako tymczasowego rozwiązania pozwalającego przygotować referendum w sprawie aborcji. Trochę to dziwne, że "chcący dać głos kobietom" uważają bez cienia wątpliwości, że głosem kobiet jest ich własny głos lub głos ich autorytetów, a nie głos nieco bardziej powszechny wyrażony za pośrednictwem referendum. Czy Bóg mówi do Mentzena Kiedy postępowa opinia publiczna uważa, że głos Magdaleny Środy czy Joanny Scheuring-Wielgus mogą, a nawet powinny zastąpić referendum, po drugiej stronie szeroka koalicja sięgająca od arcybiskupa Jędraszewskiego po Konfederację uważa, że zamiast referendum wystarczy głos Boga. Nawet jeśli ma się uzasadnione wątpliwości, czyj głos w rzeczywistości słyszą Jędraszewski i Mentzen, kiedy sądzą, że to Bóg do nich mówi, w dzisiejszej Polsce realnej (która jest zupełnie innym krajem, niż opisywane ostatnio regularnie przez Jarosława Makowskiego i "Newsweek" miejsce, w którym prawie każdy dokonał już apostazji po obejrzeniu filmów braci Sekielskich i reportaży Marcina Gutowskiego), nawet taki głos Boga jest lepiej słyszalny i szerzej akceptowany, niż głos Magdaleny Środy czy Joanny Scheuring-Wielgus. Referendum jest rozwiązaniem bardziej demokratycznym, nawet jeśli wciąż bardzo ryzykownym. Może jednak warto to ryzyko podjąć albo choćby warto podjąć prace przygotowujące do jego podjęcia. Irlandia bardzo długo walczyła o zmianę prawa aborcyjnego krzywdzącego kobiety. Kiedy jednak zwolennicy liberalizacji wygrali w referendum, zmiana została zalegitymizowana głębiej, niż przez decyzję jednego polityka czy głos najbardziej nawet rozpoznawalnej publicystki. Niezależnie jednak od różnic stanowisk co do aborcyjnego referendum Hołownia i PSL nie mogą być dla zwolenników PO czy lewicy wrogami, skoro chce się z nimi współrządzić. Podobnie resztą jak dla zwolenników PSL, Hołowni czy lewicy wrogiem nie może być Platforma, skoro chce się wraz z nią odsunąć od władzy Kaczyńskiego i jego żarłoczną kompanię. Zamieszanie wokół informacji radia Zet A propos żarłoczności. Może się ona wyrażać nie tylko w strumieniu publicznych złotówek zasilających ludzi władzy, ich rodziny i politycznych klientów. Może się ona wyrażać także w dostępie do innych reglamentowanych dóbr. Radio Zet podało informację, że kobieta, której matka zmarła, bo z braku miejsc na oddziale intensywnej terapii szpitala w Legnicy musiała czekać przez osiem dni na przyjęcie na ten oddział, złożyła do prokuratury doniesienie. Poinformowała, że na legnickim OIOM-ie, który ma tylko 10 łóżek, jedno z nich od wielu miesięcy zajmuje mąż Marszałek Sejmu Elżbiety Witek, który według doniesienia tej kobiety ma się znajdować w stanie kwalifikującym go raczej do opieki paliatywnej. Wersję radia Zet sprawdzały inne media. Ustaliły, że mąż Elżbiety Witek przebywa na legnickim OIOM-ie od jesieni 2020 roku. Każdy z nas ma w rodzinie kogoś, kto na OIOM-e kiedyś się znalazł. Wie zatem, że nie tylko w Legnicy na każdy dzień, a nawet na każdą godzinę czeka tam kolejka, a stan pacjenta jest kryterium rozstrzygającym, i to w obie strony. Może jednak Zetka czy inne weryfikujące jej wersję media nie mają racji, wypada to sprawdzić, wypada przedstawione tam zarzuty wyjaśnić. Jednak władza, zamiast wyjaśniać, przeszła do ataku. Elżbieta Witek nie wyjaśniła, ale zaatakowała. W sukurs przyszedł jej Jarosław Kaczyński, któremu jakiś czas temu dyrektor Wojskowego Instytutu Medycznego osobiście przywiózł do domu na Żoliborzu kule ortopedyczne po operacji kolana (pewnie zrobił to w wolnym czasie, którego musi mieć dużo). Ostatnie słowo należało do Przewodniczącego KRRiTV Macieja Świrskiego, który wszczął z urzędu postępowanie w sprawie materiału Radia Zet. Przywilej władzy? W ten sposób zarówno swobodny dostęp do publicznych pieniędzy, jak też swobodny dostęp do tak bardzo reglamentowanego w Polsce dobra, jakim jest publiczna opieka zdrowotna, staje się nie kompromitacją, ale przeciwnie - legitymizacją władzy. Dowodem, że jest to władza "prawdziwa", czyli taka, która "może sobie pozwolić". Jak duża część Polaków władzę kojarzy właśnie z tak rozumianym przywilejem? Jak duża część Polaków rozumie ludzi, którzy nad prawo powszechne przedkładają "familiarny immoralizm", czyli przedkładanie interesów swoich i swoich rodzin nad interesy obcych i ich rodzin? Od odpowiedzi na to pytanie zależy przyszły kształt Polski. A nawet nasze geopolityczne położenie. Jeśli większość Polaków uzna ten "azjatycki model władzy" (parafraza za: Karol Marks, który sformułowania "azjatycki sposób produkcji", będący dla niego specyficzną mieszanką niewolnictwa i feudalizmu, użył, w sposób bardzo zresztą politycznie niepoprawny, w pracy "Przyczynek do krytyki ekonomii politycznej") za bardziej dla siebie odpowiedni, będziemy geopolitycznie po stronie Rosji i Chin, a nie po stronie Zachodu. Czasami wybór kulturowy jakiegoś narodu jest ważniejszy i bardziej rozstrzygający, niż baśnie sprzedawane temu narodowi jako "geopolityka" przez Jacka Bartosiaka i innych poetów.