Mam teorię własną, ale pewnie ma ona choć częściowe potwierdzenie w poważniejszych teoriach, że ludzie starzy lubią się oczyszczać kosztem ludzi młodych. Jeśli przebalowałem młodość albo i dziś na imprezie lubię zapalić trawkę, to będę przekonywał, że używki nie szkodzą lub powinny być legalne. Jeśli pędzę samochodem na złamanie karku, to będę twierdził, że fotoradar jest narzędziem opresji. Jeśli jestem po pięciu rozwodach, a moje życie osobiste jest w wiecznej rozsypce będę twierdził, że rodzina to źródło opresji. Jeśli w moim rodzinnym domu zamiast choinki na święta była Międzynarodówka śpiewana przez dziadzia, to będę twierdził, że państwo jest nic nie warte, a historia Polski to mieszanka antysemityzmu i okrucieństwa. Nie mogę oprzeć się wrażeniu, że duża część krytyki, która spada na podręcznik do "Historii i teraźniejszości" autorstwa Wojciecha Roszkowskiego ma podobne przyczyny. Po co to wszystko w szkole? Po co ten patriotyzm, papież, komunistyczne ofiary i bohaterowie walki z komunizmem? A w dodatku, przecież tak wspaniale uczyliśmy "Wiedzy o społeczeństwie" przez ostatnie dziesięciolecia. Tak wspaniale, że nowi posłowie nie wiedzą nie tylko co to jest Konwent Seniorów, ale też ilu ich, parlamentarzystów, w sumie w Sejmie jest. Tak też uczyliśmy, że odwołania do konstytucji obecne w debacie publicznej jeżą włos na głowie, a poziom argumentacji zawstydziłby nawet Ubu Króla z ponurej satyry Alfreda Jarry’ego. Tymczasem Wojciech Roszkowski nie tylko jest historykiem uznanym, autorem licznych podręczników historii najnowszej, z których starsze, wydawane w podziemiu licealiści czytali jeszcze nie dlatego, że im kazano, a dlatego, że im zakazano. Nie tylko swobodnie operuje pomiędzy procesami historycznymi, społecznymi i ekonomicznymi, przedstawiając przeszłość w jedyny sposób w jaki staje się ciekawa - łącząc ją z teraźniejszością. Robi to też w sposób lekki i ciekawy. Z takim stylem mają częstokroć problem luminarze naszej debaty intelektualnej, manipulacje, krętactwa i przemilczenia ukrywając pod płaszczykiem postmodernistycznych dekonstrukcji i innego niezrozumiałego bełkotu. W ten sposób można rozprawić się i z normalnym rachunkiem ekonomicznym, i wybielić młodych stalinistów, i sprawić by umieranie Polaków z rąk Niemców miało mniejszą wartość niż umieranie innych nacji. Czy więc podręcznik profesora Roszkowskiego uważam za idealny? Niestety nie. Większość książki to naprawdę logiczny i atrakcyjny wywód. Konstrukcja jest taka, że od faktów historycznych Roszkowski często wybiega w przód, tłumacząc konsekwencje wydarzeń także w sferze myśli, konsekwencji społecznych. Podręcznik jest do jakiegoś stopnia rozprawą z wszelkiego rodzaju ideologią i dopóki sprowadza się do tłumaczenia czym się różni ona od światopoglądu, jak redukuje ogląd rzeczywistości, jak jest groźna, wszystko jest ok. Gorzej staje się wtedy, gdy historyk zaczyna sam przeprowadzać konserwatywną indoktrynację, a w paru miejscach tak się dzieje. To zresztą te fragmenty, które stały się źródłem cytatów i krytyki pod adresem książki. Sprowadzają się do dwóch momentów - krytyki ateizmu i rewolucji lat 60. I o ile chyba normalna, publiczna szkoła ulokowana w Europie i czerpiąca z jej tradycji, powinna odwoływać się do łacińskiej i chrześcijańskiej tradycji tej Europy to przekonywanie co do istnienia pana Boga nie jest jej rolą. Podobnie jak nie jest jej rolą przekonywanie o jego nieistnieniu. Akurat z tym ostatnim przeciwnicy nowego przedmiotu nie mieliby zapewne problemu. Rozprawa z rewolucją lat 60. wzbudziła największe zainteresowanie. Roszkowski zwraca uwagę na wiele rzeczywistych problemów, które jej dotyczyły - gloryfikacji narkotyków. Przecież potem sami jej uczestnicy mieli pretensje do medycznych i psychiatrycznych gwiazdorów tamtego czasu, w rodzaju Timothy’ego Leary’ego, o wysłanie całego pokolenia na przemiał. Zwraca też uwagę na jej absurdalne, skrajnie naiwne postulaty. Na fascynację zbrodniczym komunizmem ludzi, którzy za grosz go nie rozumieli. Nie ucieka od przyczyn tej rewolucji, jak choćby amerykańskiego rasizmu. Ale w pewnym momencie faktycznie można mieć wrażenie, że mamy do czynienia z pomstowaniem jakiegoś bardzo konserwatywnego pastora sprzed pół wieku, a nie współczesnym podręcznikiem. Profesor rozprawia się bowiem z niosącą zepsucie muzyką rockową czy rewolucją seksualną i seksem pozamałżeńskim. Mam poważne obawy czy w ten sposób uda się przekonać młodych ludzi, by cofnęli się o dwa wieki i zaczęli słuchać wyłącznie Vivaldiego oraz Bacha, wyrzucili na śmieci pigułki antykoncepcyjne, a kobiety zaczęły pielęgnować cnoty niewieście i prawić wyłącznie o moralnym życiu. Tym trudniejsze może to być, że tak nigdy do końca nie było. Co więcej, rzeczywistość jest nieco bardziej skomplikowana. Bo co zrobić z Janem Pawłem II chętnie wykorzystującym popkulturę? A z punkowcami z lat 70. którzy, jak choćby Sex Pistols, ostro zaatakowali proaborcyjne tendencje konsumpcyjnych społeczeństw kapitalistycznych? I Playboyem i MTV, które rozkładały siermiężny Związek Radziecki równie skutecznie jak amerykańskie sankcje? Nie twierdzę, że szkoła nie powinna wpajać wartości i wskazywać na tożsamość. Przeciwnicy tego, chcą często by ich nie wpajała, dlatego że system wartości i światopogląd łatwo zastąpić płytszą ideologią. Człowiek posiadający wiedzę, zasady, wiedzący kim jest, niełatwo poddaje się manipulacji czy masowym histeriom. Tak rozumiem intencje profesora Roszkowskiego. Niestety, w paru fragmentach po prostu przedobrzył i redakcja oraz wyrzucenie tego i owego przysłużyłoby się i tej książce, i naszym licealistom. Szczególnie, że kontrofertą jest pustka ideologicznych i komercyjnych narracji, które próbują do reszty zawładnąć tym, co wciąż mieni się społeczeństwem.