Łukasz Rogojsz, Interia: Przetrwamy ten festiwal drożyzny? Dr Jan Czarzasty: - Wie pan, mam 47 lat i w miarę świadomie pamiętam lata 1989-90, czyli galopującą inflację początku transformacji. Jako społeczeństwo przetrwaliśmy wówczas, chociaż oczywiście duża część społeczeństwa ucierpiała, były liczne ofiary. Dlatego na tak ogólnie postawione pytanie odpowiem: przetrwamy. Podobno nic dwa razy się nie zdarza. - Oby nie miał pan racji. Polska ma już podobne doświadczenia z nieco bardziej zamierzchłej historii - z czasów sprzed reform Grabskiego. Wtedy to było coś niewyobrażalnego. Zresztą nie tylko w Polsce, bo wówczas problem dotyczył całej Europy. Dzisiaj sytuacja absolutnie nie jest tak dramatyczna, ale problem z pewnością istnieje. Wielu Polaków polemizowałoby z panem, czy sytuacja "nie jest jeszcze dramatyczna". - Obecny kryzys dotyka nas wszystkich - jednych mniej, innych bardziej. Zależność jest prosta - im ktoś uboższy, tym większą część swojego domowego budżetu przeznacza na zaspokajanie podstawowych potrzeb, czyli przede wszystkim na żywność. Do tego mamy jeszcze do opłacenia rachunki, na czele z mediami, które drożeją i drożeć nie przestaną. Mówiąc o kryzysie z początku transformacji, powiedział pan, że "były liczne ofiary". Teraz też będzie ich dużo? - Bardzo trudno to ocenić. Zależy od grupy, na którą spojrzymy. Naturalne, że najmocniej kryzys uderzy w najbiedniejszych, a to zdecydowana większość naszego społeczeństwa, chociaż - o ironio - duża część z nich identyfikuje się z klasą średnią. Jeśli spojrzymy na potencjalne ofiary przez pryzmat średniej krajowej, chociaż to bardzo zwodnicza miara, nadal mówimy o kilkunastu milionach poszkodowanych, czyli zarówno tych, którzy tyle lub mniej zarabiają, jak i członków ich rodzin. Ten kryzys zaboli nas wszystkich, nie miejmy złudzeń. Są jednak zjawiska, które dotkną tylko konkretnych grup. Niech zgadnę, myśli pan o kredytach hipotecznych? - Tak, bo to dzisiaj najszybciej eskalujący problem. Z wielką siłą uderza w rodzącą się, ciągle bardzo skromną, polską klasę średnią. W czarnym scenariuszu to może złożyć klasę średnią do grobu, zanim jeszcze na dobre się wykształci. Dzisiaj polska klasa średnia to ludzie z wielkim finansowym garbem na plecach. I ten garb stale rośnie. W ostatnich dwóch kwartałach w zatrważającym tempie. - Sytuacja od początku roku coraz mocniej staje tutaj na głowie. Rata kredytu względem końcówki 2021 roku wielu osobom wzrosła nawet dwukrotnie. A mówimy o niecałych trzech kwartałach. Doszło tu też do bardzo niepokojącej kwestii od strony społecznej. Dawniej kredytobiorców straszono, że kredyt to ryzyko, że wystarczy utrata pracy czy głównego źródła dochodu i w trzy miesiące ląduje się pod przysłowiowym mostem. Tymczasem dzisiaj... Kredytobiorcy stracili jakiekolwiek poczucie sprawczości. Po swojej stronie mogą niczego nie zawalić, a ich sytuacja finansowo-kredytowa i tak zamienia się w piekło. - Dokładnie. Nie trzeba już wcale znaleźć się na życiowym zakręcie, żeby wpaść w poważne kłopoty. W naszym życiu może się nic nie zmienić, a nagle okazuje się, że nasz miesięczny budżet i fundusz swobodnych decyzji skurczy się tak, że nic w nim nie zostanie. W całości pożera go bowiem rata kredytu hipotecznego oraz inne koszty stałe, które musimy ponosić. W maju wzrost cen żywności rok do roku (16,7 proc.) wyprzedził inflację (13,9 proc.). Podrożało 11 z 12 badanych kategorii żywności (wg "Indeksu cen w sklepach detalicznych" UCE Research, Hiper-Com Poland i Wyższych Szkół Bankowych - przyp. red.). - Sytuacja robi się dramatyczna, bo ten trend jest niezwykle niebezpieczny zwłaszcza dla mniej zamożnej części społeczeństwa. A to miażdżąca większość. Przy tak trudnej sytuacji nie przekonuje też polityka makroekonomiczna władz. Kryzys inflacyjny już zaczyna odciskać swoje piętno na Polakach. W maju nastąpiło potężne tąpnięcie w liczbie zaciąganych kredytów hipotecznych. Wzięliśmy raptem 23,82 tys. takich kredytów, czyli o ponad 50 proc. mniej niż rok wcześniej. - Nie powinno to nikogo dziwić, Polacy stracili zdolność kredytową. Uzbieranie wkładu własnego na mieszkanie dla ogromnej części społeczeństwa jest dzisiaj problemem nie do przeskoczenia. A nawet jeśli im się to uda, pojawia się problem ze zdolnością kredytową, bo banki, patrząc na obecną sytuację gospodarczą, mówią: przepraszamy bardzo, ale nie będziecie państwo w stanie obsłużyć kosztów kredytu, o który wnioskujecie. A mniejszego kredytu nie ma sensu brać. Nie starczy na kupno mieszkania, ponieważ ceny na rynku nieruchomości od kilkunastu miesięcy są zawrotne. Już powiedzieliśmy o uderzeniu w sferę konsumpcyjną i mieszkalnictwo, a przecież to tylko wierzchołek inflacyjnej góry lodowej. Co jeszcze czeka nas w najbliższych miesiącach? - Myślę, że przede wszystkim stale rosnące ceny nośników energii, w tym przede wszystkim paliwa. Scenariusz, w którym w tegoroczne wakacje cena litra benzyny przekroczy 10 zł jest prawdopodobny. A to ma swoje poważne implikacje na innych polach. W łańcuchu dostaw dodatkowe koszty koniec końców zawsze przerzucone zostają na ogniwo końcowe, a więc konsumenta. Czyli za dobra i usługi zapłacimy jeszcze więcej. Spirala cen będzie się dalej kręcić. Co stanie się z rynkiem mieszkaniowym? Z jednej strony, raty kredytów drożeją skokowo. Z drugiej, rząd proponuje Polakom wakacje kredytowe tak szczodre, że protestuje nawet NBP. Z trzeciej, opozycja i coraz większa część ekspertów mówi o problemie społecznym i podnosi hasło: mieszkanie prawem, nie towarem. Słowem: same problemy, żadnych rozwiązań. - Przerabiamy to, co działo się w krajach śródziemnomorskich przy okazji całej serii kryzysów po 2008 roku. Bardzo przypomina mi to Hiszpanię, gdzie rynek nieruchomości przeszedł potężne perturbacje. Mieliśmy do czynienia ze spekulacjami na niewyobrażalną skalę. Efekt był taki, że po kryzysie finansowym z jednej strony ludzie tracili swoje domy i mieszkania, byli eksmitowani nie będąc w stanie obsługiwać swoich kredytów hipotecznych, a z drugiej - stały dziesiątki tysięcy pustych mieszkań, które były traktowane wyłącznie jako lokata kapitału. I tak już jest w Polsce? - Coraz bardziej. Na szczęście nie w całym kraju, ale w największych miastach już tak. Wobec szybko rozpędzającej się inflacji i stojącego w miejscu oprocentowania depozytów ludzie posiadający kapitał, starając się chronić swoje finanse, inwestowali przede wszystkim w nieruchomości. Czasem nawet bez intencji wprowadzania tych mieszkań na rynek najmu. Mamy dużo lokali, które stoją puste, niewykończone, w stanie deweloperskim. Już pierwsze miesiące tego roku pokazały, co nas czeka. Większość transakcji dużych deweloperów, to były transakcje pakietowe, a więc nieruchomości kupowały fundusze inwestycyjne. Szanse na to, że sytuacja rozwinie się u nas podobnie do krajów południa Europy przed dekadą są bardzo duże. Chętnie do tego nawiązuję, ponieważ jeśli chodzi o strukturę i porządek instytucjonalny naszej gospodarki, a także to, jak wyglądają i funkcjonują wszelkie polskie instytucje społeczne, to jesteśmy podobni znacznie bardziej do południa Europy niż do krajów Europy Zachodniej czy północy kontynentu. Co z naszym historyczno-kulturowym przywiązaniem do własności mieszkań, ze słynnym "własnym M"? Według danych Eurostatu, w 2020 roku aż 85,6 proc. Polaków mieszkała w domach i mieszkaniach własnościowych. W najzamożniejszych krajach UE ten odsetek wynosił 50-70 proc. - To zawsze zależy od tego, o których rynkach mówimy. Z jednej strony, mamy rzeczywiście kraje z modelem deweloperskim, który myśmy w dużej mierze w Polsce skopiowali, kiedy na początku XXI wieku ruszał u nas pierwotny rynek nieruchomości mieszkaniowych. Ponadto, nasz rynek najmu jest rynkiem skrajnie nieuregulowanym, w większości wypadków to jest po prostu najem przez osoby prywatne. Z drugiej strony, mamy model czynszowy, który z powodzeniem funkcjonuje w krajach niemieckojęzycznych. W uproszczeniu, model deweloperski polega na tym, że mieszkalnictwo opiera się na własności, kupujemy na rynku, korzystając z kredytu hipotecznego. W modelu czynszowym inwestorzy - nie tylko publiczni, ale także prywatni - budują dużo mieszkań na wynajem. Sektor prywatny robi to przy wsparciu państwa i samorządu, które np. przekazują na atrakcyjnych warunkach grunty, pod warunkiem, że będą wykorzystywane właśnie na te społecznie użyteczne cele. Paradoksalnie, może większe zaangażowanie funduszy na rynku pierwotnym pozwoli choć trochę uporządkować najem? Dobrze, ale chęci posiadania "własnego M" się nie pozbyliśmy, niezależnie od modelu, który przyjęliśmy. - Oczywiście jest w Polakach pewne marzenie o własności, ale myślę, że to będzie się zmieniać, już się zresztą zmienia. Nawet w związku z wymianą pokoleniową. Kwestia przywiązania do miejsca jest mniejsza w młodym pokoleniu, w kolejnych generacjach - milenialsach, "zetkach" etc. Ale te same generacje mają świadomość, że system ubezpieczeń społecznych nie zagwarantuje im na starość nic, więc własne mieszkanie jest warunkiem do przeżycia. Teraz pojawia się olbrzymi znak zapytania, czy będą w stanie na to "własne M" sobie pozwolić. - Młodzi Polacy powinni na razie zapomnieć o własnych mieszkaniach. Na ten luksus będzie stać mały ułamek młodego pokolenia. Poprzeczka, którą muszą przeskoczyć, żeby zebrać środki na wkład własny, a potem jeszcze uzyskać odpowiednią zdolność kredytową w banku poszybowała tak wysoko, że właściwie staje się dzisiaj nieosiągalna i to nawet dla nieźle zarabiających ludzi. Sam przytoczył pan dane dotyczące zaciąganych nowych kredytów. Ich liczba spadła rok do roku o połowę. To najlepiej pokazuje, o czym mówię, a to naprawdę dopiero początek kłopotów. Dzisiaj nawet ci młodzi, których jeszcze byłoby stać na kredyt i mieszkanie, nie decydują się na ten krok ze strachu. Przecież to będzie gigantyczny problem społeczny. - Bez dwóch zdań. Być może w którymś momencie ten rząd albo któryś z kolejnych rządów będzie musiał na poziomie makro wprowadzić dochód podstawowy. Albo emeryturę typu kanadyjskiego, która może nie będzie przesadnie wysoka, ale zabezpieczy podstawowe potrzeby życiowe, z kolei o resztę każdy obywatel zadba indywidualnie. W sensie stricte finansowym Polaków stać, żeby przetrzymać obecny kryzys? Dane dotyczące zasobności naszych portfeli - m.in. CBOS-u czy Krajowego Rejestru Długów - są miażdżące. Wynika z nich, że mniej więcej 43-44 proc. społeczeństwa nie ma żadnych oszczędności. - Te dane są tym ciekawsze, że taki stan rzeczy nie przeszkadza znacznej części tych osób identyfikować się z klasą średnią. W teorii wpisujemy się w model konserwatywnego państwa dobrobytu, ale między teorią a praktyką jest spora różnica. W przypadku Polski nie nastąpił proces defamilizacji, czyli odciążenia rodziny z obowiązków związanych z zabezpieczeniem społecznym, materialną ochroną jednostek, zapewnieniem "poduszek bezpieczeństwa" (przede wszystkim finansowej). To wszystko powinno realizować państwo w ramach sprawnie działających usług publicznych, systemu zabezpieczenia społecznego. W Polsce tak nie jest, główną instytucją zabezpieczenia społecznego pozostaje rodzina. I teraz mamy sytuację, że z powodu kryzysów gospodarczego oraz inflacyjnego także rodziny odczuwają brak zasobów, brak oszczędności i zwiększają swój poziom zadłużenia. W efekcie albo w ogóle nie są już w stanie pełnić swojej funkcji zabezpieczającej, albo przynajmniej nie są w stanie pełnić jej w takim zakresie, jak robiły to dotychczas. Skoro rodzina nie może pomóc, kto ma to zrobić? Państwo, wypuszczając kolejne "tarcze" i wrzucając na rynek kolejne miliardy złotych, które tylko napędzą inflację i pogłębiają pierwotny problem? - Wpompowywanie w gospodarkę kolejnych miliardów złotych to jedno, ale przecież za chwilę startuje Polski Ład 2.0, czyli dodatkowo będziemy mieć obniżkę podatków, a więc jeszcze więcej pieniądza na rynku. Polskie państwo dobrobytu to karykatura. Nawet transfery socjalne były dyktowane głównie logiką wyborczą, a nie myśleniem o długofalowych reformach systemowo-strukturalnych, które usprawniłyby funkcjonowanie całego państwa. Oczywiście, "500 plus" poprawiło sytuację materialną rodzin o dochodach poniżej przeciętnej, ale cel demograficzny - zwiększenie dzietności - nie został osiągnięty. Prof. Rafał Matyja powiedział mi kiedyś, że to była skazana na klęskę próba obejścia niewydolności usług publicznych państwa. Na zasadzie: macie pieniądze i radźcie sobie sami. - Bo tak to wygląda. Pisał o tym zresztą również Łukasz Pawłowski w "Drugiej fali prywatyzacji". Mechanizm jest następujący. Usługi publiczne nie działają, więc władza daje obywatelom pieniądze, żeby korzystali z sektora prywatnego. Obywatele wpompowują te pieniądze w usługi prywatne, więc państwo nie musi podejmować karkołomnego i kosztownego politycznie zadania usprawnienia usług publicznych. Te podupadają więc dalej, a państwo jako organizm sukcesywnie się degeneruje. Wróćmy jeszcze do ludzi. Skoro nie mogą wyciągnąć się z kłopotów sami, skoro nie może ich wyciągnąć rodzina, skoro nie może im pomóc także państwo, to jak wyjść z tej sytuacji? - Powiem panu, że biorąc pod uwagę wszystkie krzyżujące się i bardzo niepokojące zjawiska, o których rozmawiamy, jedno jest pocieszające. A mianowicie stan polskiego rynku pracy, który w dalszym ciągu jest bardzo chłonny. Strategią ratunkową jest więc po prostu praca. Nie do końca rozumiem. Przecież wszyscy nagle nie dostaną 100 proc. podwyżki, żeby pokryło to rosnące z każdym miesiącem koszty życia. Z kolei próba przeczekania tego kryzysu z obecnymi wynagrodzeniami grozi tym, że zwyczajnie w pewnym momencie przestanie Polakom starczać do pierwszego. - Bo to nie jest strategia-panaceum, tylko strategia typowo defensywna. Może pozwolić na minimalizację strat. Niestety na ten moment innej realnej strategii z punktu widzenia jednostki, z perspektywy indywidualnej nie widzę. I tyle, jesteśmy w kropce i mamy się z tym pogodzić? - Rządzący wielkie nadzieje wiążą z funduszami w ramach Krajowego Planu Odbudowy. Co prawda Komisja Europejska, jeszcze nam ich nie wypłaciła, ale gdyby trafiły do Polski, mogłyby się stać kołem zamachowym dla inwestycji. A poziom inwestycji w polskiej gospodarce kuleje od lat, obecna władza oparła gospodarkę na konsumpcji wewnętrznej, ale to nie jest długofalowo zdrowy model, co widzimy przy okazji obecnego kryzysu. Kiedy premier Morawiecki nie był jeszcze premierem i prezentował "Strategię Odpowiedzialnego Rozwoju", szacował, że inwestycje powinny wzrosnąć przynajmniej do poziomu 20 proc., żebyśmy mogli skutecznie nadrabiać dystans do bogatych krajów Zachodu. Niestety inwestycje nie tylko nie osiągnęły tego pułapu, ale wręcz się jeszcze obniżyły. Polskie władze i za nimi także część obywateli za bardzo uwierzyli, że Polska jest już krajem zamożnym. Nie jest. Jesteśmy krajem na dorobku i społeczeństwem na dorobku. Obecny kryzys wykłada nam to wyjątkowo jasno, czas to w końcu zrozumieć. Będę czarnowidzem i zapytam o jeszcze jeden scenariusz. Gdy jest się finansowo pod ścianą i znikąd nie widać ratunku, często jeszcze mocniej się zadłużamy, żeby kolejnym kredytem albo pożyczkami od lichwiarzy spłacać wcześniejsze długi. Nie obawia się pan tego w skali makro? Już dzisiaj jest źle, bo 54 proc. Polaków spłaca kredyty i pożyczki. - Taka spirala długów, która może prowadzić w ostatecznym rozrachunku do upadłości konsumenckiej, to poważne zagrożenie. Tyle że tutaj rolę strażnika, chroniącego obywateli przed "szarą strefą" sektora finansowego, powinno pełnić państwo. U nas państwo abdykowało z tej funkcji. Mamy potężny problem z brakiem spójnej i przede wszystkim odpowiedzialnej polityki gospodarczej, monetarnej i fiskalnej w obliczu obecnego kryzysu. Narodowy Bank Polski działa chaotycznie i jest ze swoimi reakcjami spóźniony, ale przynajmniej podejmuje działania we właściwym kierunku. Tyle że działania NBP nie mogą odnieść żadnego sensownego skutku, ponieważ polityka makroekonomiczna rządu jest podporządkowana logice wyborczej, a to nie wróży nam dobrze w walce z inflacją. Jeśli polityki NBP i rządu się nie zgrają, to z inflacją się nie uporamy? - Klasyczną strategią w podobnych okolicznościach jest, ściąganie przez państwo jak największej ilości pieniądza z rynku. Zwłaszcza "pustego" pieniądza, którego przez ostatnie kilka lat wprowadzono do obiegu olbrzymią ilość. Niestety nie wiem, czy państwo jest gotowe na takie działanie po tym, jak pieniądz do gospodarki pompowało. Nie wiem też, czy banki byłyby dzisiaj gotowe skupować państwowe obligacje. Ich oprocentowanie nie zachęca do zakupu. Po zaaplikowaniu bankom przez rząd wakacji kredytowych mogą nie być skore do współpracy. - Polski rząd próbuje iść śladem Viktora Orbána na Węgrzech. Tam już doszło do zamrożenia rat kredytów hipotecznych. Nie chciałbym się bawić w proroka, choć to wielka pokusa, bo bardzo łatwo można się w tym prorokowaniu pomylić. To ja pobawię się w proroka. Mamy mniej więcej szesnaście miesięcy do wyborów parlamentarnych i ciężko wyobrazić sobie, że nagle rząd dokręci wyborcom śrubę i każe drastycznie zacisnąć pasa. Minione siedem lat pokazuje, że to zupełnie nie w stylu tej ekipy, bo priorytetem jest cel polityczny - kolejna kadencja. - W przypadku obecnej władzy, nie tylko w kwestii polityki gospodarczej czy społecznej, logika wyborcza koniec końców przeważa nad wszelkimi innymi logikami. Priorytetem były i są sondaże, utrzymanie poparcia, zadbanie o to, by żelazny elektorat nie odszedł. Dlatego podzielam pana minorowy pogląd na to, co czeka nas w kolejnych kilkunastu miesiącach. Czyli co, musimy jako społeczeństwo, państwo, gospodarka upaść, żeby powstać z tego kryzysu? - To możliwe i boję się tego. Trochę uspokaja mnie wiedza, którą zbieramy od lat, prowadząc na SGH badania nad stanem świadomości ekonomicznej Polaków. Tym, co nie ulega wątpliwości są wielkie zdolności adaptacyjne naszego społeczeństwa, które funkcjonuje "od kryzysu do kryzysu". Ten wzór wydaje się nadzwyczaj trwały i daje nadzieję, że nawet jak będzie źle, to wygrzebiemy się z kłopotów. ----- Jan Czarzasty - dr nauk ekonomicznych; kierownik Zakładu Socjologii Ekonomicznej w Instytucie Filozofii, Socjologii i Socjologii Ekonomicznej Szkoły Głównej Handlowej w Warszawie; wkrótce nakładem WN Scholar ukaże się książka zbiorowa pod jego redakcją pt. "Niepewność, czyli normalność?", podsumowująca badania nad młodymi pracownikami sprekaryzowanymi w projekcie PREWORK