- Z perspektywy Polskiej Agencji Antydopingowej była to największa afera dopingowa w polskiej piłce nożnej. Na świecie, na taką skalę, nie wydarzył się podobny przypadek - mówi Interii Katarzyna Kopeć-Ziemczyk z Polskiej Agencji Antydopingowej POLADA. Ewenementem na światową skalę jest także, to jak potoczyło się życie kobiety, dzięki której świat dowiedział się o sprawie. 15.10.2019 r. "Początek końca" Bogumiła Sawicka jest pielęgniarką. Pracuje w Siedlcach, w jednym z centrów medycznych. Pewnego październikowego dnia dostaje od przełożonych sms-a z informacją, że nazajutrz ma pojechać z koleżanką do szatni drugoligowej Pogoni Siedlce i tam podać 21 piłkarzom m.in. potas i inne produkty lecznicze w kroplówkach. - Bardzo mnie to zdziwiło. Nie miałyśmy ani zlecenia podpisanego przez lekarza, ani żadnych dodatkowych informacji czy im coś dolega, no i dlaczego w klubowej szatni? - wspomina dziś Bogumiła Sawicka. Przeczuwała, że w zleceniu chodzi o płukanie dopingu albo nielegalne wzmacnianie organizmów zawodników. Dlatego, zgodnie z zawodową hierarchią, najpierw interweniowała u szefostwa centrum medycznego. Razem z drugą pielęgniarką domagały się lekarskiego zlecenia na piśmie. Jak twierdzi Sawicka, bez skutku. Telefon, który zmienia bieg zdarzeń Wieczorem, po powrocie do domu, pani Bogumiła, drżącą rękę wybiera numer Polskiej Agencji Antydopingowej POLADA. - Powiedziałam im, co się dzieje, do czego jesteśmy zmuszane. Śledcza powiedziała, że nie mogą przyjechać na miejsce, bo nie mają ludzi w tym momencie. Poleciła mi, żebym zrobiła wszystko, by odwlec podanie kroplówek, a jeśli się nie uda, zebrała dla nich dowody - mówi Bogumiła Sawicka. Pielęgniarka posłuchała. Następnego dnia Sawicka odmawia pojechania do szatni klubu. W efekcie klub przyjeżdża do niej. 16 października w gabinecie medycznym pojawiło się siedmiu zawodników z trenerem. Pielęgniarki przeprowadziły z piłkarzami wywiad zdrowotny i informowały o tym, co mają im podać. - Zawodnikowi nie wolno przyjąć w ciągu 24 godzin więcej niż 100 mililitrów płynów dożylnie. Tu było 1000 mililitrów płynu z produktami leczniczymi bez żadnych wskazań - opowiada Sawicka. Mimo ostrzeżeń, cała siódemka podpisała zgody na wykonanie zabiegu i przyjęła kroplówki. - Dwóch piłkarzy opowiadało nam, że takie rzeczy u nich się zdarzają. Był przy tym również ich trener i sam dosadnie powiedział, że gdybyśmy przyjechały do szatni i, jak to określił, "nie wydziwiały", to mają tam specjalne wieszaki do kroplówek, a iniekcje domięśniowe to robią sobie sami - mówi Sawicka. Na skutek jej sprzeciwu wycofano się z podania piłkarzom potasu. - I całe szczęście. Bo podawanie potasu w kroplówce wymaga ścisłego nadzoru lekarskiego i monitorowania funkcji życiowych pacjenta, potas może doprowadzić nawet do zatrzymania akcji serca. Aplikowanie go ludziom zdrowym byłoby skrajną nieodpowiedzialnością - podkreśla Sawicka. Następnego dnia w przychodni pojawia się czternastu następnych zawodników. Każdy z nich podpisuje jednak oświadczenie, że nie wyraża zgody na podanie leków i opuszcza przychodnię. Bogumiła Sawicka wszystkie zebrane dowody, pakuje w kopertę i wysyła listem poleconym do POLADY, a ta do lubelskiej prokuratury. Rusza śledztwo. "Podejrzani do zarzucanych czynów się nie przyznają" W styczniu 2020 roku siedleckie media informują, że były trener Daniel P. oraz lekarz współpracujący z klubem Paweł Ż. usłyszeli zarzuty. - Mężczyźni usłyszeli zarzut dotyczący tego, że w dniu 24 października 2019 r., działając wspólnie i w porozumieniu, chcąc aby siedmiu piłkarzy tego klubu dokonało czynu zabronionego, polegającego na posłużeniu się przez nich dokumentami poświadczającymi nieprawdę, nakłaniali ich do użycia tych dokumentów w ten sposób, aby przedłożyli je do POLADY. Mężczyźni zamierzonego celu nie osiągnęli, ponieważ piłkarze odmówili, a także z uwagi na interwencję funkcjonariuszy policji - informowała wówczas Agnieszka Kępka, rzecznik prasowy Prokuratury Okręgowej w Lublinie. - Za ten czyn grozi kara pozbawienia wolności do 2 lat. Obaj podejrzani odmówili składania wyjaśnień i nie przyznali się do popełnienia zarzucanego im czynu - wyjaśniała prokurator Kępka. W tym zakresie do sądu w Siedlcach niedawno trafił akt oskarżenia. Dwa najważniejsze dla pani Bogumiły wątki afery - użycie substancji niedozwolonych i próby podania potasu w szatni - prokuratura wyłączyła i umorzyła. Swoje śledztwo rozpoczyna też POLADA. - W styczniu 2021 roku Panel Dyscyplinarny II Instancji uznając, między innymi, że przyjęcie infuzji dożylnych przez zawodników było celowe, zadecydował o 4 latach dyskwalifikacji dla trenera, lekarza i 6 piłkarzy. Jeden z zawodników otrzymał obniżony wyrok ze względu na udzielenie tzw. znaczącej pomocy w sprawie. Dwuletnią dyskwalifikację otrzymał także fizjoterapeuta drużyny - mówi Katarzyna Kopeć-Ziemczyk z Polskiej Agencji Antydopingowej. Część ukaranych w dalszym ciągu korzysta z drogi odwoławczej. Zderzenie z codziennością. "Zostałam sama" - A ja zostałam szpiclem. Dosłownie tak nazywała mnie moja przełożona w obecności koleżanek. A koleżanki, łącznie z tą, która była wtedy ze mną na dyżurze, zaczęły się po kolei ode mnie odwracać. Chyba ze strachu, bo każdy wiedział, z czym wiąże się kontakt ze mną - mówi Sawicka. - W styczniu wygasła mi umowa. Przed ujawnieniem nie było mowy, że nie będzie mi ona przedłużona, ale po wszystkim nie mogło stać się inaczej - dodaje kobieta. Sawicka zostaje bezrobotna. Zaczyna szukać pracy. - Były ogłoszenia. Dzwoniłam, przedstawiałam się, pytałam o pracę. I nagle ogłoszenie stawało się nieaktualne, a na stronach szpitala czy domu pomocy społecznej dalej wisiało. W czasie pandemii, gdzie pielęgniarek brakowało, było to dla mnie nie do pomyślenia - mówi Bogumiła Sawicka. - Persona non grata. Wszędzie. Jak już wiedziałam, że w zawodzie pracy nie dostanę, zaczęłam zgłaszać się do pracy w kurnikach, pieczarkarni. Ale Siedlce to nie Nowy Jork, wszyscy znali moją historię. Pewnego dnia usłyszałam wprost: "Ktoś by musiał być wariatem, żeby zatrudnić taką osobę jak pani" - opowiada Bogumiła Sawicka. Sawicka twierdzi, że największy żal ma do izb pielęgniarskich. - 26 lat pracowałam, byłam ich członkiem, wierzyłam w nie. A one mnie zostawiły - mówi pielęgniarka. - Okręgowa Izba Pielęgniarek i Położnych Regionu Siedleckiego udzielała wsparcia finansowego i rzeczowego zgodnie z regulaminem lzby, z którego mogą skorzystać Członkowie lzby. Jeśli chodzi o znalezienie pracy były przekazywane informacje o możliwości zatrudnienia, jednak jakie byty rezultaty rozmów pani Bogumiły z pracodawcami nie mamy wiedzy - odpowiada Hanna Sposób, przewodnicząca Okręgowej Rady Pielęgniarek i Położnych Regionu Siedleckiego. Pytamy jak przełożeni z Izby oceniają to co zrobiła Sawicka. - Rezultatów udziału pani Sawickiej w ujawnieniu afery nie ocenialiśmy. Wniosek w tym zakresie nie był zgłaszany ani do Okręgowej Rady Pielęgniarek i Położnych, ani do jej Prezydium - dodaje szefowa siedleckich pielęgniarek. "Każdy kto walczy o uczciwość w sporcie zasługuje na ochronę" W kwietniu ubiegłego roku POLADA wydaje oświadczenie o sygnalistach, w których podkreśla zasługi odważnej pielęgniarki. - Od początku podkreślaliśmy kluczową rolę Bogumiły Sawickiej dla sprawy. Dostarczyła ona dokumentację medyczną potwierdzającą nielegalne praktyki, co pozwoliło na podjęcie szybkich działań POLADY i prokuratury w Lublinie. Pani Bogumiła złożyła także zeznania, które rzucały szersze światło na proceder stosowania infuzji dożylnych w zabronionych objętościach w klubie Pogoń Siedlce - mówi Katarzyna Kopeć-Ziemczyk z Polskiej Agencji Antydopingowej. - Dostałam od nich na pięć miesięcy psychologa, do którego jeździłam tydzień w tydzień. Ale sam dyrektor mówił, że bardzo ciężko będzie mi znaleźć jakąkolwiek pracę na terenie Siedlec i w okolicach. No i się nie mylił - mówi Bogumiła Sawicka. - Pomoc, jakiej udzieliliśmy pani Bogumile była ponadstandardowa, ale w naszej ocenie niezbędna i adekwatna do zaistniałej sytuacji. Przez kilka miesięcy mieliśmy kontakt, ale po pewnym czasie, naturalnie, ten kontakt został utracony - dodaje Katarzyna Kopeć-Ziemczyk. Załamanie nerwowe, czyli "mogłaś tego nie robić, byłby święty spokój" Sawicka z dnia na dzień załamywała się coraz bardziej. Opowiada, że w pewnym momencie przeciwko niej wysuwano groźby karalne i pokazuje zawiadomienie o wszczęciu śledztwa w tej sprawie. - Tylko co z tego, skoro za chwilę je umorzono. Wtedy kompletnie się rozsypałam. Trafiłam do szpitala. Przeszłam załamanie nerwowe - opowiada kobieta. Bogumiła Sawicka samotnie wychowywała syna. Na czas jej hospitalizacji chłopiec trafił do znajomych rodziny. - Jak zapewniła mnie kuratorka jedynie na czas mojego pobytu w szpitalu. Po tygodniu wróciłam do domu. Syn nie. Rozpoczęła się sprawa o odebranie mi praw rodzicielskich do własnego dziecka. Trwa do dziś - opowiada Sawicka. - Nie ma dnia, bym nie myślała o synu. Nie ma chwili, żebym za nim nie tęskniła. Jedyne co mi się udało, to uzyskać informacje do jakiej szkoły poszedł i że jest zdrowy. Tak naprawdę nie stać mnie, żeby na przykład wziąć prawnika w sprawie odzyskania mojego syna, co jest dla mnie priorytetem - dodaje. Bogumiła Sawicka twierdzi, że pomocy szukała wszędzie. Kontaktowała się ze nawet z Funduszem dla Ofiar Poszkodowanych Przestępstwem. Ale Sawicka nigdy nie miała statusu poszkodowanego, tylko świadka w sprawie, więc i Fundusz pomóc jej nie mógł. - Jak myślę o tej sprawie, to przeszywa mnie dreszcz, bo sytuacja jest po prostu skandaliczna, mówiąc bardzo dyplomatycznie. Państwo nie zdało tu egzaminu. Nie zafunkcjonowało. Pani Bogumiła zrobiła coś dobrego dla nas jako społeczeństwa, bo to nie było jej prywatne działanie i na koniec dostała taką zapłatę - mówi Rafał Górski, prezes Instytutu Spraw Obywatelskich. "Non omnis moriar" W wakacje tamtego roku Sawickiej udaje się zaczepić w jednym z DPS-ów. Jest przeszczęśliwa. - Pracowałam miesiąc na stanowisku pielęgniarki. Po miesiącu dopytywania się o umowę napisałam sms-a do kierowniczki kiedy mogę się spodziewać formalnego zatrudnienia. Odpisała, że szef umowy dla mnie nie przewidział - mówi Bogumiła Sawicka. Poddała się. Spakowała torbę i wyjechała za granicę. - Ja uciekałam, jak uciekinierka. Z nadzieją, żeby żyć, że jakoś mi się tutaj poukłada. Jest różnie. Ale żyję i to jest najważniejsze - mówi Bogumiła Sawicka. W Polsce przed Rzecznikiem Odpowiedzialności Zawodowej wciąż toczy się postępowanie wyjaśniające w sprawie możliwości popełnienia przewinienia zawodowego przez pielęgniarki podczas wykonywania czynności związanych z piłkarzami. Sawicka twierdzi, że aktualnie nawet nie stać jej na bilet do Polski, by stawić się przed rzecznikiem i złożyć wyjaśnienia. W grudniu w życie wchodzi dyrektywa o sygnalistach, która ma chronić takich jak pani Bogumiła. Sawicka ma wątpliwości czy przy takim nastawieniu społeczeństwa zmiana prawa cokolwiek da. I jak się okazuje nie tylko ona. - Jest ryzyko, że projektowana ustawa problemów takich osób jak pani Bogumiła może nie rozwiązać. Nie chciałbym, żebyśmy się obudzili za dwa, trzy lata, w sytuacji, że wszystko jest cacy, bo różne grupy interesu są zadowolone, natomiast ludzie, którzy ujawniają nieprawidłowości z potrzeby serca i poczucia przyzwoitości mają z tego tylko kłopoty - mówi Rafał Górski, prezes Instytutu Spraw Obywatelskich. Pytamy Bogumiłę Sawicką, czy gdyby mogła cofnąć czas zrobiłaby to raz jeszcze. - Tak, bo nie chciałam nikogo zabić, a wiedziałam co to są za leki. Tu chodziło o życie. Nie umiałam inaczej - odpowiada natychmiast. Chociaż przyznaje, że przez myśl jej wówczas nie przeszło jak później potoczy się jej los. - Dla mnie to wszystko jest traumą, nawet opowiadanie o tym. Ale robię to, bo "Non omnis moriar", może ktoś kiedyś dopatrzy się tego jak złamano mi życie - podsumowuje Sawicka.