Pogoda
Warszawa

Zmień miejscowość

Zlokalizuj mnie

Popularne miejscowości

  • Białystok, Lubelskie
  • Bielsko-Biała, Śląskie
  • Bydgoszcz, Kujawsko-Pomorskie
  • Gdańsk, Pomorskie
  • Gorzów Wlk., Lubuskie
  • Katowice, Śląskie
  • Kielce, Świętokrzyskie
  • Kraków, Małopolskie
  • Lublin, Lubelskie
  • Łódź, Łódzkie
  • Olsztyn, Warmińsko-Mazurskie
  • Opole, Opolskie
  • Poznań, Wielkopolskie
  • Rzeszów, Podkarpackie
  • Szczecin, Zachodnio-Pomorskie
  • Toruń, Kujawsko-Pomorskie
  • Warszawa, Mazowieckie
  • Wrocław, Dolnośląskie
  • Zakopane, Małopolskie
  • Zielona Góra, Lubuskie

Dziwny świat dziwnych dyktatorów, cz. II

Muammar Kadafi, Libia (a właściwie jej część, nie opanowana przez zrewoltowany naród)

/

Obecne protesty (a właściwie wojna domowa) w Libii to jak dotychczas największe zagrożenie dla ponad 40-letnich rządów Muammara Kadafiego. W niedawnym przemówieniu dyktator zapowiedział, że będzie walczył do ostatniej kropli krwi. Nie sprecyzował tylko czy swojej, czy narodu.

Dyktator, którego "kocha cały naród" (to jego słowa), jest synem wędrownego hodowcy wielbłądów. Tak przynajmniej twierdzi i na dowód w podróże zagraniczne zabiera beduiński namiot. W nim mieszka i w nim przyjmuje gości.

Specjalizuje się w absurdalnie długich przemowach, w których zazwyczaj obraża wszystkich jak leci. Lubi wymyślne szaty i towarzystwo płci pięknej. Jego straż przyboczna składa się z samych kobiet, które nazywa "amazonkami". O zdrowie dyktatora dba natomiast zespół czterech ukraińskich pielęgniarek, z których najważniejsza - "zmysłowa blondyna" - nie odstępuje go na krok.

Kadafi boi się latać nad wodą i odmawia wchodzenia po schodach, które mają więcej niż 35 stopni. Ujawnione przez WikiLeaks dokumenty amerykańskiej dyplomacji podsumowują go zwięźle i - nie sposób zaprzeczyć - trafnie: "Muammar Kadafi jest po prostu dziwny".

Władzę autorytarną w Libii zdobył w 1969 roku jako przywódca Rewolucji 1 Września, po obaleniu przez wojsko króla Idrisa I. Niedługo potem ogłosił swoją wersję "Małej czerwonej książeczki" Mao. W "Zielonej książce" przedstawił własną wersję trzeciej drogi między komunizmem a kapitalizmem.

Dżamahirii (arab.: republika ludowa) miała być połączeniem arabskiego nacjonalizmu i islamskiego socjalizmu, opartego na zasadach Koranu.

Początkowo wierny ideologii panarabizmu, wspólnie z państwami regionu występował ostro przeciwko Zachodowi.

Podejrzewa się go m.in. o udział w przygotowaniach do zamachu na klub nocny w Berlinie, w 1986 roku, i w ataku na samolot linii Pan Am dwa lata później, w którym zginęło 270 osób. Minister Mustafa Muhammad Abd ad-Dżalil, który 21 lutego ustąpił z rządu na znak protestu przeciwko krwawym represjom wobec opozycji, twierdzi, że w sprawie zamachu na samolot ma dowody.

Przełom wieków przyniósł zmianę w polityce zagranicznej Kadafiego. W imię lepszych relacji z USA i krajami UE wyrzekł się on programu nuklearnego, dążenia do wyprodukowania broni masowego rażenia oraz finansowania terroryzmu. Na bogate libijskie pola naftowe wpuścił zachodnie firmy.

Problem z Kadafim polega jednak na tym, że z nim nigdy nic nie wiadomo. Mimo oficjalnego uspokojenia relacji z Zachodem, lubi od czasu od czasu o sobie przypomnieć. Niekiedy są to drobne "uszczypliwości", takie jak obrażanie członków ONZ wspólnie lub każdego z osobna, domaganie się trylionowego odszkodowania dla Afryki za czasy kolonializmu, obrona talibów i somalijskich piratów ("to samoobrona, by somalijskie dzieci miały co jeść"), czy zarzut, że wirus A/H1N1 powstał w laboratorium wojskowym w USA.

A propos tego ostatniego kraju, to czkawką odbija się Kadafi zwłaszcza Barackowi Obamie. Pierwszemu czarnoskóremu prezydentowi Stanów Zjednoczonych przypomina on bowiem z uporem maniaka, że jego korzenie sięgają Afryki. Z lubością nazywa go też "synem", co musi Obamie szczególnie działać na nerwy w sytuacji, kiedy co piąty Amerykanin jest przekonany, że prezydent USA to muzułmanin.

Gdyby na uszczypliwościach wybryki Kadafiego się kończyły, Zachód pewnie machnąłby na niego ręką. Problem jednak w tym, że nieprzewidywalność dyktatora bywa niebezpieczna.

Na przykład w 2009 roku, honorując obietnicę porzucenia produkcji broni masowego rażenia, Libia miała przekazać Rosji kilka pojemników z materiałami nuklearnymi. Zaaranżowano transport, odpowiednie warunki przewozu, wyznaczono datę, ale kiedy specjalny samolot czekał już na lotnisku w Trypolisie, w ostatniej chwili Kadafi zmienił zdanie. W efekcie pilot odleciał bez atomowego ładunku, a pojemniki zostały na płycie lotniska, pilnowane przez... jednego strażnika.

Skąd ta nagła zmiana planów? Najprawdopodobniej po raz kolejny dało o sobie znać rozbuchane ego Kadafiego.

Oto kilka miesięcy wcześniej nie pozwolono mu rozstawić jego beduińskiego namiotu na przedmieściach Nowego Jorku. Libijczyk planował przyjmować w nim gości podczas szczytu NATO. Całkiem naturalna sprawa - rzekłby ktoś zaznajomiony ze zwyczajami Kadafiego. Władze miasta najwyraźniej jednak biografii przywódcy nie przestudiowały i pomysł "postawienia rezydencji" odrzuciły. Przywódcy Libii nie pozostało więc nic innego, jak się obrazić. Co też uczynił i żeby wszystkich o tym poinformować, wywołał mały kryzys nuklearny.

Zażegnała go dopiero miesiąc później Hillary Clinton. Amerykańska sekretarz stanu osobiście zadzwoniła do Kadafiego i ciepłym głosem przekonała do spełnienia obietnicy, zapewniając przy tym solennie, że na linii Trypolis-Waszyngton wszystko jest OK.

/AFP

Do niedawna najlepsze relacje łączyły Kadafiego z innym oryginałem wśród polityków - Silvio Berlusconim. Panowie obiecywali sobie nawet "wieczną przyjaźń". Koniec tego wzruszającego love story nadszedł jednak wraz z wybuchem obecnych protestów. Pod presją sytuacji włoski premier musiał się od Kadafiego odciąć i zaapelować o "wsparcie dla narodu libijskiego".

Zanim jednak drogi "przyjaciół" się rozeszły, panowie wymieniali się drobnymi uprzejmościami. A to Kadafi sprezentował Berlusconiemu dwa wielbłądy, a to włoski premier pozwolił libijskiemu koledze nawracać Włoszki na islam. Nie Włochów w ogóle, tylko właśnie Włoszki, i to też nie ogólnie, a bardzo konkretnie - wytypowane przez... agencję hostess. Spotkania były dwa - łącznie około setki kobiet wysłuchało płomiennego przemówienia dyktatora na temat islamu.

Czego dokładnie nauczał Kadafi na owych wykładach, nie wiadomo - dziennikarzy nie wpuszczono. A mogło być naprawdę ciekawie, bo kontrowersyjne przemówienia to specjalność Libijczyka.

Kiedy w 2009 roku mówił na forum ONZ, po 75 minutach dość mieli go nie tylko słuchacze, ale nawet tłumacz, który resztką sił wyszeptał: "Już nie mogę". Kolega, który go wtedy zastąpił na ostatnie 15 minut przemówienia, dostał nazajutrz dzień wolnego. "Już nawet nie chodzi o to, że to, co Kadafi mówi, nie ma sensu - mówił potem jeden z ONZ-owskich tłumaczy - ale sposób, w jaki się wypowiada jest bardzo dziwaczny".

"Po prostu dziwny" - tak, to zdecydowanie do niego pasuje.

Agnieszka Waś-Turecka

Na następnej stronie: Kim Dzong Il, Korea Północna

Kim Dzong Il, Korea Północna

/

O Kimie jest ostatnio głośno, bo o Kimie zawsze jest głośno. Kiedy o Kimie nie jest głośno, Kim bombarduje południowokoreańską wyspę albo ostrzeliwuje południowokoreański okręt, i o Kimie znów jest głośno. Kim lubi, kiedy jest o nim głośno, bowiem kiedy o Kimie jest głośno, świat zaczyna się zastanawiać, w jaki sposób doraźnie obłaskawić szalonego, krwawego tyrana. I wysyła mu worki z ryżem, które są potrzebne jego głodującemu krajowi.

O samym Kimie niewiele wiadomo "na pewno". Doniesienia bywają sprzeczne: w tym samym czasie krążyły legendy o jego upośledzeniu intelektualnym, graniczącym z kretynizmem, oraz o poziomie IQ geniusza. Legendy krążą także na temat alkoholowych orgii z tabunami nagich tancerek, ale z drugiej strony pojawiają się doniesienia, że nigdy nie widziano go pijanego.

Kim w każdym razie, pomimo zgrzebnego image'u, lubi styl "na bogato". Sprowadza najdroższe samochody, ma kilkanaście luksusowych pałaców, lubi dobre alkohole - w piwnicach rezydencji leżakują najlepsze wina i koniaki. Boi się latać, jeździ luksusowym, opancerzonym pociągiem z akwarium na homary, za którymi Drogi Przywódca wprost przepada.

Kim kocha kino, osobliwie - podobno - Bonda. Złośliwi utrzymują, że to z tych właśnie filmów wziął pomysł na mundurki, w których jako żywo przypomina popkulturowych "geniuszy zła".

Kocha kino tak bardzo, że jeszcze jako delfin zlecił północnokoreańskim służbom porwanie znanego południowokoreańskiego reżysera. Żeby reżyserowi nie było przykro, kazał też porwać jego żonę (popularną w Korei Płd. aktorkę) i "podarować" ją reżyserowi, przy czym niespecjalnie interesowało go, że są po rozwodzie. Kim zalecił im powtórny ślub i kazał reżyserowi nakręcić film o Pulgasari, północnokoreańskiej wersji Godzilli.

Pulgasari nie zniżała się do prostackiego roznoszenia miast i łapaniu w zęby helikopterów, tylko była potworem, któremu sprawy społeczne i walka klas nie były obce, i który wspierał koreańskich wieśniaków przeciwko feudalnym panom.

Kim Dzong Un pokazał się publicznie

Groteskowy na zewnątrz Korei Płn. wizerunek Kima każe mu posiadać supermoce: Kim pamięta wszystkie numery telefonów, jakie kiedykolwiek usłyszy - generalnie zapamiętuje wszystkie dane, które są mu przekazywane. Jest świetnym golfistą, przy którym Tiger Woods to neptek. Dlatego nie wystartował w golfowych mistrzostwach obu Korei: niech kto inny też sobie pogra.

Gdy się rodził, nad oficjalnym miejscem jego narodzin, zboczami góry Pektu, pojawiła się podwójna tęcza, przyroda rozśpiewała się jak przy przebudzeniu jelonka Bambi, a jaskółki roznosiły radosną wieść po świecie, lekce sobie ważąc cały materializm i racjonalizm, który zazwyczaj bywa podbudową komunistycznych ideologii.

Kim ma kompleksy na punkcie wzrostu: mierzy tylko nieco ponad 150 cm i nosi buty na koturnie. Uwielbia sztukę, przy czym, podobnie jak Hitler, nie ma w jej doborze najlepszego gustu, tylko daje się uwodzić bombastycznemu i patetycznemu kiczowi. Jego apologeci twierdzą, że Drogi Przywódca sam, w chwilach wolnych od pracy Drogiego Przywódcy, skomponował kilka oper. Genialnych, oczywiście.

Choć trudno uwierzyć w to, by północnokoreańska propaganda posuwała się do pchania obywatelom do głów bzdur aż takiego formatu, jednak "Washington Post" donosi, że Koreańczykom każe się wierzyć, że Kim Dzong Il podczas studiów napisał 1500 (tysiąc pięćset) książek.

Kim jest coraz słabszy. Przeszedł wylew, wiek także robi swoje. Namaścił na następcę Kim Dzong Una, jednego ze swoich synów. Mówi się, że ostatnie akcje militarne przeciw Korei Płd. to chrzest bojowy następcy czerwonego tronu.

Tyle tylko, że nie wiadomo, czy młody Kim będzie rządził. Wysoko awansowana została także jego ciotka, siostra Dzong Ila. A mówi się, że ona i jej mąż to ambitni ludzie.

Ziemowit Szczerek

Na następnej stronie: Robert Mugabe, Zimbabwe

Robert Mugabe, Zimbabwe

/

Kiedyś był spełnieniem marzeń Zimbabwe, dziś jest jego największym koszmarem. Robert Mugabe, bo o nim mowa, rządzi od 1987 roku. W tym czasie przeszedł długą drogę od bohatera walki z apartheidem do kurczowo trzymającego się władzy "zwariowanego staruszka" - jak piszą o nim amerykańscy dyplomaci w aktach ujawnionych przez Wikileaks.

Na początku Mugabe powodziło się całkiem nieźle. W uznaniu zasług zagraniczne uniwersytety na wyścigi przyznawały mu doktoraty honoris causa. Było tak dobrze, że w chwilach wolnych prezydent mógł pozwolić sobie na relaksujące podróże do Wielkiej Brytanii, by szlakiem Vale Of Clwyd spacerować w kierunku nadmorskiego miasteczka Rhyl - co ponoć uwielbia.

Z czasem jednak skończyły się zarówno doktoraty, jak i spacerki po Wyspach. Im bardziej bowiem władza wymykała się z rąk Mugabe, tym bardziej pętla represji zaciskała się na jego potencjalnych przeciwnikach, a niegdysiejszy bohater walki w słusznej sprawie stał się despotą, mordującym i torturującym wszystkich, którzy śmią zasilić szeregi opozycji.

W 2009 roku nieprzyjemny wypadek spotkał nawet premiera Morgana Tsvangirai. W podejrzanym zderzeniu z ciężarówką polityk został ranny, w szpitalu zmarła jego żona.

Dlaczego Mugabe nie lubi Tsvangirai? Ano dlatego, że przed objęciem stanowiska szefa rządu był on przywódcą partii opozycyjnej, a do rządowego mezaliansu zmusiły prezydenta sąsiednie państwa. Podział władzy miał poprawić sytuację w kraju szalejącej inflacji i 85-procentowego bezrobocia. Do dziś Mugabe zdołał już jednak złamać wszelkie zasady porozumienia.

/AFP

Nic dziwnego zatem, że w 2009 roku magazyn "Parade" obwołał Mugabe najgorszym dyktatorem świata. Swoich decyzji powstydziło się też kilka uniwersytetów, które odebrały mu przyznane wcześniej honorowe tytuły. Od paru ładnych lat ani prezydent, ani wysocy dygnitarze z Harare nie mają także prawa wjazdu na terytorium Stanów Zjednoczonych i Unii Europejskiej. O parodię ociera się fakt, że zakaz ten nie obejmuje wyjazdów na posiedzenia ONZ.

Na wszelkie zarzuty pod swoim adresem Mugabe odpowiada w dość niekonwencjonalny sposób - porównując się do Hitlera: "Jeśli celem Hitlera były: sprawiedliwość i suwerenność dla jego narodu, uznanie jego niepodległości i jego prawa do własnych zasobów, to w takim razie pozwólcie mi być Hitlerem".

Mimo szczytnych celów, jakie stawia przed sobą Mugabe, Zimbabwe znajduje się w permanentnym kryzysie. Wina to jednak nie prezydenta, a... Zachodu. "To on - grzmiał podczas niedawnego pogrzebu swojej siostry - miesza się w wewnętrzne sprawy naszego kraju, nie pozwalając mu rozwinąć skrzydeł. Dlatego powinnien iść do diabła"...

A że na uroczystości obecnych było kilku dyplomatów z Zachodu, to faktycznie sobie poszli. Niedługo potem musieli jednak wracać - wezwano ich do MSZ i zażądano przeprosin.

Trudno się dziwić, że społeczność międzynarodowa trzyma kciuki za to, by prawdą okazały się słowa amerykańskiego dyplomaty ujawnione przez Wikileaks, według których "rządy Mugabe chylą się ku końcowi'.

Prezydent Zimbabwe ponoć sam sobie strzela w stopę, bo "ogranicza go kilka spraw: jego ego, przekonanie o własnej nieomylności oraz głęboka ignorancja dla praw rządzących gospodarką - mimo kilkunastu doktoratów jest przekonany, że potrafi zawiesić tak podstawowe prawa ekonomii, jak podaż i popyt". Koniec ma być więc bliski.

Na razie jednak wygląda na to, że wiedzą o tym wszyscy poza Mugabe, który stołka oddać nie zamierza. Co więcej, zapowiada start w kolejnych wyborach.

Agnieszka Waś-Turecka

INTERIA.PL

Zobacz także