Jest dokładnie tak, jak w znanym dowcipie. Najpierw wprowadzili kozę, potem ją wyprowadzili i od razu zrobiło się przestronniej. Poczucie ulgi i nowego otwarcia po stronie demokratów jest wszechogarniające. Od momentu rezygnacji Bidena i namaszczenia - wciąż jeszcze nieoficjalnie, ale solidnie - Kamali Harris na kandydatkę w wyścigu prezydenckim, demokratyczna strona odzyskała przestrzeń, poczuła wiatr w żaglach. Harris z polityczki niezbyt lubianej nawet tu, w demokratycznej Kalifornii, natychmiast przeistoczyła się w nadzieję całego postępowego i demokratycznego świata. I znów, jak z Bidenem, ruszyła machina kreująca obraz najlepszy z możliwych. Nawet jeśli daleki od rzeczywistości, to bez znaczenia. Przecież tylko naiwni wierzą, że w polityce białe jest białe a czarne - czarne. Jedno jest pewne. Kampania za oceanem zaczyna się na nowo, pieniądze dla demokratów płyną znów szerokim strumieniem - tylko w pierwszym tygodniu sztab potencjalnej kandydatki zebrał ponad 200 milionów dolarów. Sprzyjające telewizje bez skrępowania produkują propagandowe filmy o niej - właśnie jestem w trakcie oglądania takiej przydługiej produkcji w CNN. Jeśli Donald Trump zignoruje nową rywalkę, to przegra. W sumie mam ogromną satysfakcję, gdy śledzę, tu w Ameryce, tę kampanię. Moje zakłopotanie tym, co widziałam w Polsce, stało się raptem międzynarodowe, a skoro uświatowione, to jakoś bardziej znośne. Amerykańska polityka to dużo większa skala niż polska, ale problemy jednak bardzo podobne. Ameryka i Polska z tym samym problemem Dwa ścierające się obozy, coraz większa agresja i coraz większe poczucie, że jednak chodzi w tej wojnie o znacznie więcej niż tylko prezydenturę. Że to może nawet już decydująca walka o wolność. Wolność słowa, wolność wyznania, wolność decydowania o tym, jak wychowuje się dzieci. O tym słyszę tutaj często, rozmawiając z Amerykanami. Mówią o poprawności politycznej, która niszczy debatę publiczną, mówią o edukatorach seksualnych, którzy dosłownie gorszą im dzieci w szkołach. Biznesmen z kalifornijskiego Palo Alto był oburzony tym, co po takich zajęciach w szkole mówił mu sześcioletni syn. Boją się polityki inkluzywności na szeroką skalę wprowadzaną w zakładach pracy. Z założenia bardzo dobra - chodzi przecież o to, by każdy człowiek, bez względu na pochodzenie, rasę czy płeć był akceptowany i doceniany. W praktyce sprowadza się do tego, że część ludzi zostaje zmuszona, by porzucić swoje przekonania i system wartości. Poglądy w sprawie religii czy gender są ściśle nadzorowane, a odstępstwa od oficjalnie głoszonego przekazu, piętnowane. Wolność przez zniewolenie to w końcu nienowa koncepcja świata. A reglamentacja wolności według oświeconej elity ma szczytny cel, ma doprowadzić do wolności prawdziwej. Idealnej i szczęśliwej. Czyli, wypisz wymaluj, "Imagine": świat bez religii, Boga i tych wszystkich prostackich naleciałości. Poprosimy wolność taką, jak my ją rozumiemy. Dopóki można o tym mówić, pisać i o to się spierać, nie jest tak źle. Problem zaczyna się, gdy reglamentacja dotyka istoty, czyli wolności słowa. O tym słyszę tu, w Ameryce, o tym czytam w polskich mediach. Nawet pewne bardzo postępowe środowiska zauważają, że to rewolucja, która pożre za chwilę własne dzieci. Obiektywny subiektywizm Skoro można wyrzucić dziennikarza TVP za to, że wyraził w telewizji własną opinię, to za chwilę każdego będzie można wyrzucić z jego pracy, bo powie coś głupiego czy mądrego - w sumie zależy od tego, kto ocenia. Podobnie jak Stefan Kisielewski, znany z tego, że nigdy nie gryzł się w język, nie bardzo wierzę w obiektywizm opinii. Zdaniem słynnego felietonisty każdy, może poza naukowcami, i to ścisłymi, wyraża się subiektywnie. "Ale lepszy jest subiektywizm świadomy od nieświadomego". I to jest, jak się wydaje, sedno sprawy. Nieuświadomiony subiektywizm części oświeconych elit stroi się w piórka niezależności, nadyma i wywyższa. A na końcu rości sobie prawo do bycia jedyną obiektywną prawdą. Bardzo to niebezpieczne i zarazem bardzo wspólne w liberalnych demokracjach. Czy odpowiedź na te zagrożenia jest właściwa? Raczej trudno o pozytywną odpowiedź. Kobiety zadecydują o tym, kto wygra Za dużo jest i w Polsce, i w Stanach ludzi, którzy zostali w sumie bez wyboru. Wprawdzie nie chcą zniewolenia, ale boją się nieprzewidywalności, a czasem szaleństwa drugiej strony. Tej strony, która w bardzo wielu kwestiach ma przecież rację, ale nie daje gwarancji spokoju i normalności. O nich właśnie, o ludzi bez wyboru, będzie toczyła się walka do ostatnich dni kampanii. Pytanie, czy w Stanach, podobnie jak w Polsce, o wyniku zdecydują kobiety. Tłumy kobiet zebrały się ostatnio na komunikatorze Zoom, by wesprzeć Kamalę. 160 tysięcy - rekordowa liczba użytkowników podczas jednego spotkania na tej platformie. Co ciekawe, akcja była skierowana do białych kobiet, czyli grupy, która w ostatnich wyborach głosowała na Trumpa, zauważa dziennik "The Guardian". Warto wsłuchać się w to, co powiedziała organizatorka akcji, aktywistka Shannon Watts: - Białe kobiety głosują na republikanów, choć wydaje się to być wbrew ich interesom, to złożone zjawisko. Wpływają na to przywileje, systemowy rasizm i seksizm, przynależność religijna, patriarchat. Ale nie jesteśmy monolityczną grupa. Nasze wzorce głosowania różnią się w zależności od religii, wykształcenia czy stanu cywilnego. Ten podział sprawia, że jesteśmy nie tylko kluczowym blokiem wyborczym, lecz także nieprzewidywalnym. Nawet niewielkie zmiany w naszych wyborczych zachowaniach mogą przesądzić o wyniku wyborów. Spodziewam się, że w tym kierunku pójdzie teraz kampania. Silna kobieta będzie przekonywać, że walczy o siłę kobiet. I to poważne wyzwanie dla dużo starszego już od tygodnia i dużo bardziej mizoginistycznego na nowym tle Donalda Trumpa. ---- Dorota Gawryluk jest publicystką i menedżerem mediów. Od 2024 r. prowadzi swój autorski program "Lepsza Polska" na antenie Polsatu i Polsat News, przyciągający milionową widownię. Jest też prowadzącą głównego wydania "Wydarzeń" w Telewizji Polsat. Od 30-lat relacjonuje w mediach najważniejsze wydarzenia społeczno-polityczne. Dumna Polka i kochająca mama dwójki dzieci.