Wigilia. Opowieść codzienna
Zamiast dodatkowego nakrycia dla niespodziewanego gościa, w mieszkaniu Marty Sawickiej stoi prawie czterdzieści garnków. Małych i dużych. Aluminiowych i pociągniętych emalią. Widać, że często używanych. To z nich ubodzy, zagubieni wędrowcy, dostają ciepły posiłek. Codziennie, już od 35 lat.

Pierwsza gwiazdka
Pani Marta Sawicka jest drobną kobietą. Mówi spokojnie i bez pośpiechu. Najbardziej niewiarygodne fragmenty opowieści kwituje: "Tak to się złożyło".
Jak to się stało, że dwie proste kobiety, siostry Teresa i Marta Sawickie, tak po prostu, bez planów i szczegółowych założeń, zmieniły życie setek ubogich osób? "Tak się złożyło".
Zimą w 1980 roku w Krakowie, Teresa - starsza siostra Marty - spotkała znajomą staruszkę, która niosła do domu menażkę z obiadem. Kobieta poruszała się z trudem. Miała złamaną rękę, dlatego wyprawa do jadłodajni była dla niej podwójnym wyzwaniem. Teresa podeszła, żeby jej pomóc.
- Najpierw zadeklarowała, że sama będzie odbierać obiady i przynosić tej znajomej. A że pracowała w Wieliczce i dojazdy do tej części Krakowa zajmowały jej sporo czasu, nie zawsze udawało jej się zdążyć przed zamknięciem jadłodajni. Wymyśliła zatem, że sama będzie gotować i jej zanosić - wspomina pani Marta.
Niespodziewany gość
Po jakimś czasie okazało się, że ta starsza pani dzieli się swoim posiłkiem z drugą staruszką, schorowaną i niewidomą.
- Siostra postanowiła w takim razie przygotowywać dwie porcje. Tak się zaczęło. Potem potrzebujących było coraz więcej. Dowiadywali się o Teresie jeden od drugiego. I zaczęli przychodzić - opowiada 66-letnia dziś Marta Sawicka.
- Tak się stało, że obie nie założyłyśmy rodzin. To nie tak, że nie chciałam. Miałam przecież adoratorów... Ale, wie pani co, żaden z nich nie dorównywał naszemu tacie. Nasi rodzice pokazali nam, jak piękne może być małżeństwo - zamyśla się na moment. - Po prostu swoich rodzin nie założyłyśmy. Dlatego nie musiałyśmy z nikim konsultować tej naszej kuchni - żartuje.

Uśmiechnięta Teresa Sawicka spogląda na nas z portretu, wiszącego na ścianie w centralnym miejscu nad łóżkiem.
- Podobne są panie do siebie.
- W końcu jesteśmy siostrami. Ale charaktery miałyśmy inne. Teresa była taka bardziej samodzielna, energiczna, przedsiębiorcza. Bardziej przebojowa. Ja byłam cichą domatorką... Siostra tym wszystkim zarządzała, ale potem zaczęła podupadać na zdrowiu. Po jej śmierci w 2010 roku, może nawet bardziej z miłości dla niej niż do ludzi, kontynuowałam to dzieło, bo wiedziałam, że Teresa poświęciła temu 30 lat życia - przyznaje pani Marta.
Opłatek
Dziś wigilia w jej domu wygląda nietypowo. - Tyle garnków mam, bo i rodzina ogromna - rzuca mimochodem. Szybko okazuje się jednak, że święta naprawdę wyglądają tam jak w rodzinie. Tylko nieprzeciętnej.
Codziennie przez mieszkanie pani Marty przewija się około 30-40 osób. Zabierają jedzenie dla siebie, często też dla bliskich. Obiady są na wynos - w mieszkaniu nie ma miejsca dla tylu ludzi. Pani Marta wydaje każdego dnia około 60 porcji ciepłych posiłków. 24 grudnia jeszcze więcej niż zwykle.
- W wigilię Bożego Narodzenia robię miejsce na środku dużego pokoju. Nakrywam po kolei: obrus, świece, opłatek, Biblia. Czytam Słowo. Pomodlimy się, składamy sobie życzenia, dzielimy się opłatkiem. Potem ludzie ustawiają się w kolejce tu, w przedpokoju, i zaczyna się wydawanie posiłków - wyjaśnia. Przedpokój jest niewielki, kuchnia też. Na co dzień w porze obiadu jest tam tłoczno. Co dopiero w taki dzień, jak wigilia.
- Barszcz jest obowiązkowo. Od wielu lat jedna pani daruje mi uszka. Potrzeba ich około tysiąca. Do tego ryba, gotowana fasolka, czerwona kapusta, barszcz, kompot z suszu. I ciasto - wylicza.
- Kiedyś Teresa sama piekła. Przed świętami potrafiła przygotować 120 blach ciasta, żeby każdy z potrzebujących dostał solidny kawałek placka i odczuł, że to święta. Zaczynała trzy dni przed wigilią. Siedziała całe noce - opowiada.
Przychodzi też pan, który jest muzykiem. Przynosi skrzypce albo jakieś "klawisze". Kiedy ustawia się kolejka po jedzenie, on gra kolędy.
Prezenty
Skąd mamy pieniądze? Na początku płaciłyśmy ze swoich pensji - opowiada pani Sawicka. Obie skończyły studia, Marta - ekonomię, Teresa - rusycystykę, i przez długi czas pracowały w swoich zawodach. Później Marta straciła pracę i zajęła się wyłącznie kuchnią. Teresa poszła na rentę.
- Miałyśmy jakieś obrazy, biżuterię, pianino po rodzicach, ale wszystko sprzedałyśmy i poszło w kuchnię. Zaczęło nam po prostu brakować pieniędzy - dla pani Marty to nic wielkiego, że wszystko, co miały, przekazały na pomoc ubogim.
O dziele pań Sawickich i ich kłopotach finansowych dowiedzieli się krakowscy dominikanie. Organizują kwesty. W bazylice stoi też specjalna skarbona, do której można wrzucać datki na działalność pani Sawickiej.
Nie jest łatwo, ale zawsze od 35 lat jakimś cudem udaje się zebrać pieniądze na działalność kuchni.

Pasterka
Siostry Sawickie ze swoim gotowaniem wędrowały po rozmaitych miejscach.
Wcześniej zajmowały większe mieszkanie niż to, w którym dziś mieszka pani Marta. Była tam duża wygodna kuchnia i balkon. Teoretycznie były tylko we dwie, więc zaproponowano im przeniesienie do mniejszego mieszkania w tej samej kamienicy. Praktycznie zamieszkały u nich jeszcze trzy staruszki. Wcześniej siostry opiekowały się nimi w ich mieszkaniach, nocowały u nich zmianę i doglądały jak najczęściej. W końcu zabrały do siebie. Kobiety mieszkały u Sawickich aż do śmierci.
Różni ludzie przychodzili po posiłki. Zdarzali się pijani. Ci mogli liczyć na pomoc dopiero jak wytrzeźwieli. Nietrzeźwym siostry nie dawały obiadu. Taka odmowa nierzadko kończyła się awanturą. Ktoś kopnął w drzwi. Ktoś porysował ściany na klatce schodowej.
Właściciele często się burzyli, lokatorzy denerwowali. Dlatego siostry wynajmowały różnie pomieszczenia, kuchnie, stary warzywniak, czasem wydawały posiłki w bramach albo po prostu "pod chmurką".
- Ten stary sklep jarzynowy to było dobre miejsce. Ludzie się tam jakoś tak otwierali. Opowiadali swoje historie: np. jak to się stało, że stali się bezdomni. Robiło im się lżej - wspomina Marta Sawicka. Za czasów warzywniaka były dni, że przychodziło nawet 170 osób.
Wtedy zupy gotowało się w kilku wielkich kotłach w rożnych miejscach. Potem zwoziło do dawnego sklepu. Potrzebni byli panowie do pomocy, siostry same by tego nie przyniosły.
- Niestety ci, którzy gotowali, chcieli na nas zarobić. Przecież płaciłyśmy im np. za gaz. I nagle okazywało się, że rachunki są gigantyczne - opowiada. - Musiałyśmy zrezygnować. Szukałyśmy innego miejsca, żeby móc tam od razu przygotowywać posiłki. W kolejnym lokalu właścicielka wytrzymała z nami tylko 2,5 roku - dziś pani Marta uśmiecha się na wspomnienie tych wędrówek.

Wśród nocnej ciszy
Pani Sawicka mówi, że czasem ma dosyć, ale dopiero gdy zapytam. Sama się nie skarży.
- Oczywiście, że są dni, kiedy już mi się nie chce - przyznaje. Trudno się dziwić. Pani Marta jest stałą pacjentką poradni onkologicznej. Kryzys przypadł na rok 2000, kiedy konieczna była poważna operacja. Teraz jest już pod tym względem lepiej, ale na biurku i tak leży kilka małych plastikowych reklamówek pełnych leków.
Czasem brakuje jej po prostu spokoju. - Tu się ktoś kręci cały czas. Przychodzą ludzie z problemami. Chcą się wygadać, więc swoje historie, często trudne i dramatyczne, opowiadają mnie - przyznaje.
- Może sobie pani wyobrazić, z jakimi spotykam się tu zazdrościami. Ten dostał to, ten otrzymał tamto. Ten czuje, że tamten został wyróżniony. Muszę o tym wszystkim pamiętać. Takie życiowe sprawy, jednocześnie normalne i nienormalne - dodaje.
- Po śmierci Teresy pomyślałam, że gdybym zaprzestała tego, co ona zaczęła - z własnego egoizmu czy wygody - to tak jakbym zdradziła Pana Boga - pani Marta wielokrotnie podkreśla, że to nie jej należą się pochwały i wyrazy podziwu. - To wszystko by się nie udało, gdyby zależało tylko ode mnie - kwituje.
------
Wigilia - z łac. vigilia ("czuwanie", "straż"); vigilare ("czuwać")
------
Justyna Tomaszewska