Łukasz Szpyrka, Interia: Premier Beata Szydło zaprosiła związki na rozmowy, ale słyszymy, że nie przedstawi nowej oferty. Co może się wydarzyć w najbliższych dniach? Grzegorz Sikora, FZZ: - Rozpoczął się strajk. Wszyscy wkraczamy na nowy ląd. Wszystko dziś leży po stronie rządowej. Nie ma szans na dyskusję o obniżeniu procentowych oczekiwań strony związkowej - słyszę to w kuluarowych rozmowach. Trzeba pamiętać, że strajkujący to nie tylko liderzy ZNP i FZZ, ale dziesiątki tysięcy zdeterminowanych ludzi. Dopóki nie będzie konkretnej propozycji to strajk będzie trwał, a być może będzie się nawet radykalizował. Po niedzielnych wydarzeniach pewien etap konfliktu na linii rząd - nauczyciele jest już zamknięty. Kto jest wygranym? - Nie ma zwycięzców ani przegranych. Trzeba jednak zapytać, po co podpisuje się porozumienie. Do tej pory było tak, że porozumienie kończyło kryzys. Tak było w przypadku pielęgniarek, lekarzy rezydentów, służb mundurowych. Oczywiście żadna ze stron pewnie nie była do końca zadowolona, ale doprowadzało to do pewnego etapu finałowego. Teraz mamy natomiast antyporozumienie, które jeszcze mocniej poszerzyło różnice obu środowisk, a strajk i tak się rozpoczął. Jaka jest rzeczywista skala strajku, bo dane podawane przez MEN i stronę związkową znacząco się różnią. - To tematy zastępcze, bo nawet gdyby było to 20 proc. nauczycieli, to strajk jest strajkiem. Uczestniczyłem w tych rozmowach jako obserwator i wszystkie strony zgodziły się co do tego, że jest to kryzys, jakiego w najnowszej historii Polski nie było. Doszliśmy do pewnego punktu granicznego, od którego nie ma odwrotu. Trzeba dokonać radykalnej zmiany, również jeśli chodzi o system. Pierwszym przystankiem tej rewolucji musi być jednak podwyżka wynagrodzeń. Mówi pan, że był obserwatorem, więc jak wyglądały te negocjacje? - W niedzielę od początku nad salą im. Andrzeja Bączkowskiego, który swoją drogą myślę, że przewraca się w grobie, czuć było pewien opór ze strony rządowej. Nie było już tej determinacji, którą obserwowaliśmy na początku. Coś się wyczerpało ze strony Beaty Szydło, która wcześniej wykazała duże zdolności i prawdziwą chęć zażegnania tego kryzysu. Włożyła w to dużą pracę intelektualną, by spróbować przekonać drugą stronę do swojego pomysłu, który ostatecznie stał się przedmiotem porozumienia między rządem a oświatową Solidarnością. W niedzielę było inaczej niż wcześniej, bo obydwie strony mówiły już nieco innym językiem. Trzeba pamiętać, że emocje, które przenikały z mediów, były widoczne. Skąd taka polaryzacja nastrojów? Na linii Sławomir Broniarz-Beata Szydło powstał model walki wykraczający poza ramy strajku. Zaczęło to przybierać formę konfrontacji, która utwierdziła obie strony. Od połowy niedzielnego spotkania było wiadomo, że szykuje się porozumienie z Solidarnością, mimo że premier mówiła, że nie podpisze porozumienia z jedną z central, bo chce to zrobić ze wszystkimi. Ta obietnica została złamana. Z jednej strony nie dziwię się stronie związkowej, bo medialnie ataki na Sławomira Broniarza były zbyt mocne. Jest związkowcem takim samym, jak inni, np. Sławomir Wittkowicz. To chyba jednak modelowy przykład, bo pamiętam konfrontację Rafała Jankowskiego z Joachimem Brudzińskim. To nic nowego, kiedy nie ma nic na stole. Działa to w dwie strony, bo związki nauczycielskie także atakują stronę rządową. - Pewien poziom negacji języka, którym posługują się związkowcy, jest oczywiście obecny w tych negocjacjach. Diabeł jednak tkwi w szczegółach. Strona związkowa atakuje rząd, to prawda, ale w oparciu o kwestie merytoryczne dotyczące strajku, warunków pracy nauczycieli i braku dialogu. Nie mówimy tu o dyskredytowaniu personalnym. Tak jest w przypadku prezesa Broniarza? - Próbuje mu się dorobić łatkę polityka lub kogoś, kto siedzi w gabinecie Grzegorza Schetyny. Łatkę pieniacza politycznego, któremu nie zależy na nauczycielach. To jest niezgodne z prawdą, bo jeśli spojrzymy na to szerzej, to środowisko strajkujących nauczycieli to nie tylko ZNP, ale także m.in. Forum Związków Zawodowych. FZZ reprezentuje Sławomir Wittkowicz, a akurat jemu ostatnią rzecz, którą można zarzucić, jest jakiekolwiek wsparcie polityczne. Był taki moment, kiedy porozumienie z trzema związkami było blisko? - To oczywiście moja subiektywna ocena, ale takim momentem, który dawał realną nadzieję na porozumienie, był finał środowego spotkania. Po nim nastąpił dzień przerwy, a w piątek miały pojawić się nowe propozycje. Związki dostały sygnał, że ich drugi krok, kiedy to znów obniżyły oczekiwania, może zostać wysłuchany. Wszyscy oczekiwali, że w piątek pojawi się coś, co będzie wyjściem do środka. To był ten moment, kiedy wydawało się, że w piątek dojdzie do porozumienia. Tymczasem okazało się, że na stole leży postulat podniesienia pensum. A to był punkt krytyczny. Z atmosfery chwilowo przyjaznej negocjacje przeszły w atmosferę konfrontacyjną. Trzeba przyznać, że postulat z pensum to pomysł, który podniósł ciśnienie wszystkim, nawet Solidarności. Mówił pan, że uczestniczył w wielu negocjacjach. Jak negocjuje strona związkowa? - Bardzo twardo. Tyle, że mówimy o ujęciu tygodniowym. W skali makro te negocjacje trwają trzy lata, a ten impas i mydlenie oczu doprowadziły do tego, co mamy dzisiaj. Twarde negocjacje miały miejsce w tym tygodniu, ale trzeba nauczycielom oddać cierpliwość. Nie pamiętam, by jakaś grupa tak długo próbowała osiągnąć porozumienie, a za każdym razem okazywało się, że nie da się zbudować relacji z minister Anną Zalewską. Zauważmy, że inne resorty w tym rządzie radziły sobie z tymi problemami. Tu okazało się, że z jakiegoś powodu, MEN z dialogiem sobie nie poradził i dziś zbiera tego żniwo. Jakim negocjatorem jest minister Zalewska? - Nie wiem czy w ogóle można ją tak nazwać. To co robi na sali rozmów? - Jest pewnego rodzaju wsparciem dla premier Szydło, która nie jest specjalistką od oświaty. Minister Zalewska i wiceminister Kopeć wpierają ją pod względem technicznym, szczególnie wiceminister doprecyzowywał wiele kwestii. Minister Zalewska, w sensie aktywności, nie odegrała tu znaczącej roli. Ale tak naprawdę myślę, że nikt nie oczekiwał po niej zbytniej aktywności. Obie strony niejako okopały się w swoich stanowiskach. Różnica, według ostatnich wyliczeń, wciąż wynosi 7 mld zł. Da się dojść do kompromisu? - Jeśli rząd operuje narracją sukcesu gospodarczego i wejścia naszego kraju w okres prosperity, gdzie nawet zwierzęta hodowlane stają się beneficjentami programów z plusem, to trudno się dziwić, że nauczyciele podnoszą larum. Myślę, że pełnią bardziej strategiczną rolę niż zwierzęta hodowlane. Nic więc dziwnego, że następuje utwardzenie stanowisk. Pamiętajmy, że to nie koniec. W poniedziałek strajkowali taksówkarze. Mamy też pracowników sądów i prokuratur, fizjoterapeutów, pracowników socjalnych, a protesty tych grup jeszcze nie stały się elementem mainstreamu. Jeszcze. Zaczną pukać do rządowych drzwi? - Pukanie jest bardzo delikatnym określeniem. Jeszcze jedna podobna konwencja PiS, jeden krok, a będziemy mieli do czynienia z poważnym kryzysem relacji państwo-pracownicy zatrudnieni przez to państwo. Palącym problemem są jednak dziś nauczyciele. Jakie widzi pan możliwe scenariusze? - Brakuje obecności premiera Mateusza Morawieckiego. Formuła tych negocjacji trochę się wyczerpała. Nie udało się osiągnąć porozumienia, więc powtarzanie tego samego nic nie zmieni. Brakuje obecności premiera, a także prezydenta, który wszedł na chwilę na scenę, ale później się wycofał. Strajk nie może trwać w nieskończoność. Jak długo sami nauczyciele mogą trwać w takim zawieszeniu? - Historia ostatnich 30 lat uczy nas, że Polacy potrafią być bardzo zdeterminowani w momencie, gdy ktoś próbuje odebrać im godność i wolność. Wydaje mi się, że z tego typu emocjami mamy tutaj do czynienia. Masa krytyczna jest tak duża, że wystarczy na długi strajk. Rozmawiał Łukasz Szpyrka