Radosny kołchoz prezydenta Łukaszenki
- Łukaszenka? Ja złego słowa na niego nie dam powiedzieć, więc uważajcie, co mówicie, bo i w mordę mogę dać - zapowiada nam Iwan. Bynajmniej nie Białorusin, a Mołdawianin.
Nie Białorusin, ale Iwan na Białorusi był i widział, co widział. A tam - uśmiecha się rozmarzony Iwan, wielkie chłopisko, które "rabotaje ochrannikom" - pięknie, "kulturno", posprzątane i ludzie na chleb mają.
"Nie to, co u nas..."
- Nie to, co u nas w Kiszyniowie - mówi, a głos ma stanowczy. I wierzę, że w mordę może dać.
- No cóż? - zastanawia się spytany o Łukaszenkę lwowski taksówkarz, który każe na siebie mówić Saszko. - Mają tam na Białorusi porządek, mają byt zapewniony, nie to, co u nas na Ukrainie, gdzie człowiek musi 24 godziny na dobę pracować na dwa tysiące hrywien miesięcznie (ok. 1000 zł). - Ale demokracji nie mają - dodaje po chwili mężnie, choć dość niepewnie. Brzmi to tak, jakby sam siebie chciał pocieszyć.
- Demokracja, prawa człowieka - piękna rzecz! Ale czy my tutaj możemy pozwolić sobie na takie fanaberie - pyta Wasilij, student z mołdawskich Bielców - jeśli codziennie wypruwa się żyły po 12 godzin, a jak odpuścisz albo sił ci zabraknie, to strach jak czort, bo zostaniesz bez środków do życia? To ja już wolę nie mieć demokracji, a mieć spokój psychiczny.
- Ja nie wiedziałem, że u was tak "kulturno", że tak pięknie, czysto - krzyczy radośnie na schodach hotelu "Oktiabrskij" w Mińsku rosyjskojęzyczny obywatel Odessy, gość konferencji, do swojego białoruskiego gospodarza. Stoję obok nich i widzę, jak Białorusin puchnie z ukontentowania. Inny gość, pulchny Tadżyk, zwraca twarz w stronę siedziby prezydenta Białorusi, którą widać ze schodów naszego hotelu.
- Bat'ko! - krzyczy z emfazą. - Bat'ko! Gdzie ty, drogi nasz!
Nie wierzę własnym oczom.
Tak, niestety. Żadna to nowość, ale w postsowieckich krajach łukaszenkowskie porządki często - bardzo często - nie są wcale odbierane jako zamordystyczny kołchoz. Szczególnie przez tych, którzy dobrze wspominają ZSRR. Białoruś jest ostatnim bastionem kraju, który powoli staje się mitem, plebejską arkadią, w której wszyscy mieli być może niewiele, ale po równo. I w której nie trzeba się było martwić o kwestie podstawowe: że rodzina pójdzie na żebry. Zresztą, niektórzy nie wierzą, że na Białorusi faktycznie jest niewiele. O Białorusi krążą bowiem mity.
- Zarabia się tam średnio po 1000 euro miesięcznie - mówi z pewnością w głosie taksówkarz z ukraińskich Czerniowców.
- Spokojnie i lekko tam żyjesz, każdy ma daczę, bo mu daczę gwarantuje konstytucja - rozmarza się pan Wołodia, który wsiadł do marszrutki Lwów - Drohobycz gdzieś w szczerym polu i wysiadł również w szczerym polu, dźwigając w błocku torbę z napisem "adibas".
W innych postsowieckich krajach - oprócz oczywiście Litwy, Łotwy i Estonii, bo to już od dawna zupełnie inna bajka - wielu jest takich, którzy z radością ujrzeliby łukaszenkoida na czele swojego państwa.
Film, kóry zrobił karierę. Obywatelka Białorusi w dość niecodzienny sposób wyrażająca swoje poparcie dla urzędującego prezydenta:
Dlaczego?
Z tego samego powodu, dla którego w Rosji od prawie dekady utrzymuje się wysokie poparcie dla Władimira Putina: jaki ten porządek jest, taki jest, ale jest jakikolwiek. Kraj, który doświadczył pauperyzacji i rozkładu lat 90-tych, i który może obserwować trudną sytuację swoich wchodzących w demokrację i kapitalizm poradzieckich sąsiadów - a wchodzenie to trwa już 20 lat i efekty gospodarcze, nawet jeśli są, to nie powalające - docenia fakt, że ma u siebie choć podstawowe środki do życia.
Wielu woli żyć w ciepłym, zastałym stawiku "kołchozu Białoruś", niż dać się porwać rwącej rzece liberalnego kapitalizmu, która może wynieść daleko, ale w której nietrudno jest utonąć.
ZSRR wersja de luxe
Mińsk przypomina złoty sen I sekretarza; ZSRR w wersji ekskluzywnej. Ulice o sowieckiej, megalitycznej architekturze naprawdę są czyste, a fasady odnowione, choć można odnieść wrażenie, że często mamy tu do czynienia z "wioską potiomkinowską": szwadrony bezrobotnych malują farbą sypiące się tynki i rdzewiejące bramy. To często nie operacja plastyczna, a szminkowanie trupa.
Nie zmienia to faktu, że mieszkańcy miast łukaszenkowskiej Białorusi żyją w o wiele bardziej estetycznym otoczeniu, niż mieszkańcy innych krajów WNP. Ci wszyscy, którzy żyli w rozłażącej się na wszystkie strony rzeczywistości Związku Radzieckiego i zdążyli nabrać kompleksów podczas wizyt na Zachodzie - nie mogą tego nie docenić: nie muszą już się wstydzić oblicza swojego kraju, które - przynajmniej na pierwszy rzut oka - wygląda korzystnie choćby w porównaniu z sąsiednią Polską. Przynajmniej jeśli chodzi o większe miasta, bo na prowincji, gdzie nie ma efektownych publicznych budynków, trudniej wmieść rzeczywistość pod dywan.
Państwowy interwencjonizm na Białorusi jest duży, sektor państwowy wypracowuje przytłaczającą część dochodu narodowego, ale gospodarka tego kraju - wbrew pozorom - nie jest (jeszcze?) sztucznie utrzymywaną przy życiu kukłą. Co nie znaczy oczywiście, że mamy na Białorusi do czynienia z wysokoprężną maszyną. Bynajmniej. Na stronach Wydziału Promocji Handlu i Inwestycji Ambasady RP w Mińsku czytamy:
"Głównym czynnikiem wzrostu PKB Białorusi była stymulująca rozwój polityka rządowa, wspierana kredytami bankowymi[...]. Pomimo wzrostu udokumentowanego przez oficjalne statystyki, gospodarkę białoruską nadal cechuje brak reform rynkowych, bariery biurokratyczne, ogromne koszty świadczeń socjalnych ponoszone przez białoruskie przedsiębiorstwa oraz utrzymywanie systemu administracyjno-nakazowego".
Światowy kryzys gospodarczy dotknął - oczywiście - również Białoruś.
"Władze Białorusi coraz bardziej zdają sobie sprawę, że osiągnięcie większości zaplanowanych w zeszłym roku wskaźników żadną miarą nie będzie wykonalne [...]. Wskaźniki makroekonomiczne pokazują, że gospodarka białoruska znajduje się w recesji. Jednocześnie wysoki stopień zależności od rynków zewnętrznych, towarowych jak i finansowych, wywiera na nią negatywny wpływ [...]".
To, z czego Białorusini są dumni i czego zazdroszczą im inne postsowieckie kraje, czyli pensje wypłacane na czas, nie bierze się z powietrza czy z genialnych rozwiązań gospodarczych.
"Banki, pomimo kryzysu, zmuszone były, poprzez administracyjne zalecenia, do kredytowania państwowych programów inwestycyjnych (np. budownictwo mieszkaniowe) oraz wspierania realnego sektora gospodarki w celu utrzymania stabilności gospodarki (np. kredytowanie wypłaty wynagrodzeń dla pracowników gigantów przemysłowych)" - czytamy na stronach Wydziału Promocji Handlu i Inwestycji Ambasady RP w Mińsku.
Jak więc długo uda się uratować ten nakazowy stawik przed wyschnięciem?
Bo jeśli już ochłoniemy z zaskoczenia, jakim będzie całkiem niezły stan, w jakim znajdują się większe białoruskie miasta, zauważymy, że nie widać w nich zbyt wielu prywatnych interesów: sklepów, restauracji, punktów usługowych. Są, oczywiście, ale w porównaniu na przykład z Polską to w raczej śladowej ilości. Tym bardziej wraca wspomnienie PRL-u i jego pustych ulic. Białoruskie ulice są prawie tak samo puste. Tyle że wyremontowane.
Niewiele widać także reklam. Billboardy, owszem, są, ale reklamują głównie prezydenta Łukaszenkę i głoszą chwałę Białorusi i Białorusinów. W przestrzeni publicznej dominują zatem nie kredyty, promocje, sprzęt AGD czy najnowsze seriale, a babuszki w narodowych strojach, robotnicy w kombinezonach czy żołnierze w czapkach jak dekle od studzienek, maszerujący radzieckim krokiem.
Opozycja?
Przechodzimy przez Plac Październikowy w Mińsku - stolicy Białorusi. Tutaj w marcu 2006 roku białoruska opozycja próbowała wymusić powtórzenie wyborów prezydenckich, w których po raz trzeci zwyciężył Łukaszenka. USA i UE uznała wybory za sfałszowane, a przywódca opozycji, Aleksander Milinkiewicz, chciał powtórzyć w Mińsku to, co stało się w Kijowie podczas Pomarańczowej Rewolucji.
Z "Dżinsowej Rewolucji", bo tak nazwano ten antyłukaszenkowski zryw, nic nie wyszło, bo milicja nie bawiła się w swobody obywatelskie i zareagowała w klasycznym, sowieckim stylu.
- To tutaj były protesty przeciw Łukaszence? - pytam mińszczanina Miszy, przewodnika, który oprowadza mnie po mieście. Pytam po to, by wybić go nieco z dobrego samopoczucia, bo Misza opowiada z satysfakcją, że wszyscy obywatele byłego Sojuza zachwycają się: jaki ten Mińsk wysprzątany, jaki wyremontowany, jaki ładny - nie to, co ich rodzime Samary, Łucki, Dniepropietrowski, Rostowy i Duszanbe. - To w tym miejscu próbowali założyć miasteczko namiotowe, jak na Majdanie w Kijowie? - dopytuję się.
- Tak, tutaj - potwierdza Misza. A potem wskazuje na omonowskiego UAZ-a, przy którym stoją umundurowani faceci. - A to są dobrzy mołodcy, którzy tych bandytów stąd pogonili.
Spójrzmy bowiem prawdzie w oczy. Opozycja antyłukaszenkowska nie ma na Białorusi specjalnego poparcia. Opinię Miszy popiera zaskakująco wielu Białorusinów.
"Zmiany na Białorusi muszą być dokonane rękami Białorusinów. Jednak ten naród jest w dużym stopniu pozbawiony takich aspiracji. To nieszczęsny kraj, przez który przetaczało się bardzo wiele kataklizmów i wojen. Białorusini są przyzwyczajani do tego, że jeśli jest dach nad głową, jeśli jest co włożyć do garnka i w miarę ciepło w domu, to wystarcza" - mówił kiedyś w wywiadzie dla INTERIA.PL Janusz Onyszkiewicz, członek Delegacji Białoruskiej Parlamentu Europejskiego.
Skąd się wziął?
Białoruś obrała własny, odmienny od sąsiednich krajów kurs w roku 1994, kiedy to 80 procentami głosów wybrała na prezydenta Aleksandra Łukaszenkę. Łukasznka najgłośniej chyba ze wszystkich parlamentarzystów krzyczał o przekrętach i niewłaściwościach podczas prywatyzacji, która nazywał "złodziejską".
Co prawda, to prawda - nikt chyba nie wierzy, że w "szalonych latach dziewięćdziesiątych" w poradzieckiej przestrzeni majątek państwowy prywatyzowali aniołowie, szepczący paragrafy kodeksu handlowego. I Łukaszenka na radykalnym sprzeciwie wobec tej prywatyzacji wyrósł.
Wystarczy przypomnieć sobie opowieści o potwornej biedzie w upadłym Związku Radzieckim, by nie dziwić się, że wygrał ktoś, kto obiecywał szybki powrót do tego, co było. To wystarczyło, by zmiótł m.in. swojego przeciwnika, Stanisława Szuszkiewycza, niepodległościowca, byłego przewodniczącego Rady Najwyższej Białorusi.
Łukaszenka z dumą informuje na swojej stronie internetowej, że był jedynym deputowanym do Rady Najwyższej ZSRR, który sprzeciwił się likwidacji ZSRR (czyli układowi białowieskiemu z 8 grudnia 1991 roku) , choć, jak zaznacza, "nigdy nie należał do nomenklatury rządowej" ZSRR. Kreuje się w ten sposób na ludowego Rejtana, stanowczego bojownika z zasadami, który - mimo że wojuje - nie jest uwikłany w żadne "ciemne sprawy" minionego reżimu.
W 1995 roku zarządził referendum, w którym pytał obywateli, czy chcą równouprawnienia języków białoruskiego i rosyjskiego i ścisłej integracji z Rosją. Chcieli. Mieszkańcy Białorusi do tego stopnia nie identyfikowali się z porządkami w młodym państwie, że zachcieli nawet likwidacji symboli młodego państwa (nawiązujących do symboliki Wielkiego Księstwa Litewskiego, którego białoruscy niepodległościowcy czują się spadkobiercami) i z ulgą wrócili do symboliki radzieckiej Białorusi.
Był to wyraźny znak: państwo dokonuje zwrotu. Cała wstecz i płynie pod prąd historii. Wraca do kraju, który już nie istnieje. A więc zrywa kontakt z rzeczywistością. Kolejną próbą sklecenia organizmu na kształt i podobieństwo Związku Radzieckiego było - jak wielu uważa - ustanowienie Związku Białorusi i Rosji w 1999 roku. Tyle tylko, że Łukaszenka nie zamierza wcielać Białorusi do Rosji, mimo, że Rosjanie składali takie propozycje, a samego Łukaszenkę posądzano kiedyś o chęć włączenia się w rosyjski obieg polityczny, a nawet o ambicje zostania kremlowskim prezydentem.
Łukaszenko nie zamierza likwidować swojego ciepłego kołchozu w imię czegoś tak trywialnego, jak konsekwencja, od kiedy zdał sobie sprawę, że białoruski prowincjusz posługujący się mało wyrafinowaną ruszczyzną w rosyjskiej polityce niczego specjalnego nie zdziała. Do Unii też się nie pcha, bo w UE nie lubią prezydentów, którzy wygrywają nieograniczoną liczbę kadencji z rzędu. Lawiruje więc pomiędzy tymi dwoma światami, jednym razem łasząc się do jednego, a na drugi ujadając - a innym razem odwrotnie, a także szuka przyjaciół pośród przywódców - powiedzmy eufemistycznie - mało mainstreamowych: Ahmadineżada z Iranu, Kadafiego z Libii, czy Chaveza z Wenezueli.
Odrzucone symbole państwowe (biało-czerwono-biały sztandar i Pogoń) stały się symbolami opozycji. Noszone są podczas manifestacji, pojawiają się na murach, a tajemniczy Miron (który nie wiadomo, czy jest jedną osobą, czy grupą opozycjonistów) wywiesza nielegalne już flagi w widocznych, ale trudno dostępnych miejscach, przyprawiając o nerwicę milicjantów i strażaków, którzy muszą je zdejmować, często z narażeniem życia.
Dyktatura
Nie ma co udawać, że wszystko jest w porządku. Na Białorusi istnieje dyktatura, a prawo nie jest stosowane wobec opozycji zgodnie z jego duchem, ale raczej zgodnie z duchem przeznaczenia maczugi.
Słynne już się stały zatrzymania opozycjonistów za "używanie wulgarnych słów w miejscu publicznym", ale najpoważniejsze chyba oskarżenie dotyczy tzw. "szwadronów śmierci". "Szwadrony" - jak twierdzi opozycja - to tajna jednostka wojsk MSW, która odpowiedzialna ma być za zamordowanie kilku opozycjonistów i niezależnych dziennikarzy.
Kontrowersje wokół białoruskich wyborów, które przypominają zabawę, w którą grać może każdy, ale wygrywa zawsze Łukaszenka (choć, jak twierdzą specjaliści, wygrywałby je i bez fałszerstw) są doskonale znane.
Specjalne rozporządzenie Rady Ministrów wprowadza zakaz rozpowszechniania informacji, które "naruszają interesy państwa białoruskiego", co jest ładnie brzmiącym określeniem cenzury.
W komunikacie Informacyjnej Agencji Radiowej z 3 lutego 2010 roku czytamy, że "niezależne białoruskie media zwracają uwagę, że w myśl nowego prawa - każdy urząd ma prawo wydać zakaz publikowania wobec zagranicznych mediów. Na Białorusi trudno jest kupić jakąkolwiek zagraniczną gazetę. Właściwie nieosiągalne są rosyjskie dzienniki wydawane przez środowiska demokratyczne. Kłopoty z zarejestrowaniem działalności ma nadawana z Warszawy telewizja Biełsat, a rosyjskie kanały informacyjne zostały ocenzurowane".
Rosyjska "Niezawisimaja Gazieta" poinformowała, że Łukaszenka pragnie ukrócić także "anarchię w sieci" i również tę przestrzeń - ostatniej poza knajpianą, w której można było się swobodnie wypowiadać - władze zamierzają kontrolować.
Niezależni artyści skarżą się na prześladowania i na utrudnianie publikowania. Poeta Sławomir Adamowicz został aresztowany za opublikowanie wiersza "Zabić prezydenta". Jak informuje portal "Wolnabialorus.pl", "w związku literatów dominują wzorce rustykalne i tematyka wojenna, autorzy opiewają piękno białoruskich nizin oraz bohaterstwo żołnierzy i partyzantów walczących z nazistami. Na związkowych pisarzy patriotów przekwalifikowali się dawni autorzy socrealistycznych produkcyjniaków sławiący internacjonalistyczny komunizm sowiecki i zwalczający nacjonalizm".
Ale Białoruś to nie tylko cenzura polityczna. Z jednej strony rząd Łukaszenki nawiązuje do epoki Związku Radzieckiego, ale z drugiej - chodzi na paluszkach wobec kleru. Rada Obrony Moralności zakazała - w trosce o moralną krzepkość obywateli - występu w Mińsku zespołowi Rammstein, oskarżając go o propagowanie przemocy, masochizmu i homoseksualizmu. Film "Kod Da Vinci" mogą oglądać tylko dorośli.
Reżim a'la Bareja?
Nie jest to jednak stalinowski reżim, w którym ściany mają uszy. Co prawda wielu moich białoruskich rozmówców unikało tematu Łukaszenki, jak ognia, ale równie wielu mówiło otwarcie, co o nim myśli. Koledze przy piwie powiedzieć można wszystko, po ulicach chodzą dzieciaki z biało-czerwono-białymi wpinkami w klapach.
Gdy próbowałem zrobić zdjęcie siedzibie prezydenta Łukaszenki, przybiegł do mnie ciężki jak tankowiec oficer w gigantycznej czapce i wymachując rękami kazał kasować, ale za chwilę - absolutnie bezradny i sapiący z wściekłości - nie umiał sobie poradzić z wycieczką rozdokazywanych dzieciaków, które na złość oficerowi robiły siedzibie zdjęcia telefonami komórkowymi. Całemu zajściu obojętnie przyglądali się przepisowo wyprężeni wartownicy: chłopaki po 18-20 lat. Jednemu z nich spod czapki o rozmiarach miednicy spływały słuchawki empetrójki. Białoruś - na oko - to dyktatura, w której używanie mógłby mieć Bareja.
Dopóki, oczywiście, nie zabrałyby się do niego tajne jednostki MSW.
Ziemowit Szczerek