To był gorący dzień, dosłownie i w przenośni. Policja w Miami szykowała się na wielotysięczne demonstracje zwolenników Donalda Trumpa. Jednak o ósmej rano przed budynkiem sądu zdecydowanie więcej było dziennikarzy niż tych, którzy przyszli wesprzeć byłego prezydenta. Dla ekip telewizyjnych pierwsze kluczowe zadanie to znalezienie dobrego miejsca do nadawania. To nie było łatwe. Po pierwsze policja nie pozwalała wszędzie rozstawiać się ze sprzętem. Po drugie, najlepsze miejsca od kilku już dni były zajęte przez największe amerykańskie redakcje, których sprzętu w nocy pilnowały agencje ochroniarskie. I po trzecie, konkurencja była duża, bo w jednym miejscu były setki dziennikarzy z niemal całego świata. Mieliśmy szczęście. Udało nam się znaleźć rewelacyjny punkt - w cieniu i do tego z idealnym widokiem na cały budynek sądu. Dziennikarze sobie pomagali. Reporter jednej z lokalnych stacji telewizyjnych, który stał koło nas pożyczył mi rozkładane krzesło, gdy zobaczył, że własnego nie mam (nauczka na przyszłość, że trzeba zawsze je brać na takie wyjazdy) i rozsiadam się na chodniku. Czytaj też: Donald Trump przed sądem. Były prezydent USA usłyszał zarzuty karne Tłum gęstnieje Z godziny na godziny coraz więcej zwolenników byłego prezydenta pojawiało się przed sądem. Niemal wszyscy mieli ze sobą flagi. Byli bardzo przyjaźni, chętnie rozmawiali z mediami. Wszyscy, z którymi ja rozmawiałam, podkreślali, że Ameryka jest w opłakanym stanie, że staje się krajem komunistycznym (!) i że jedynym ratunkiem dla niej jest powrót do władzy Donalda Trumpa. Ci ludzie naprawdę w to wierzą i w Trumpie widzą rozwiązanie wszystkich kłopotów ich kraju. 80 proc. zwolenników byłego prezydenta twierdzi, że prokuratura oskarża go nie dlatego, że złamał prawo, bo uporczywie przetrzymywał tajne i ściśle tajne dokumenty, bo utrudniał pracę wymiaru sprawiedliwości, bo składał fałszywe oświadczenia, ale dlatego, że trwa na niego polityczna nagonka prowadzona przez demokratów. Zwolennicy byłego prezydenta cały czas nadciągali w pobliże sądu, ale cały czas to nie były zapowiadane tysiące. W demonstracji poparcia udział wzięło około 150, może 250 osób. Godzina zero Upał coraz większy. Kilkanaście minut przed pierwszą odczuwalna temperatura to 43 stopnie Celsjusza. Od czasu do czasu protestujący wznoszą okrzyki - "Trump, Trump!" i "USA, USA!". Nagle pojawiają się policjanci i wszystkim, każą opuścić skwer, który znajduje przed sądem. Na dziennikarzy pada blady strach, każdy zadaje sobie pytanie, gdzie teraz znajdzie miejsce do nadawania, skoro straci to, które udało mu się już zdobyć. Podchodzę do jednego z funkcjonariuszy i pytam, co się dzieje. Odpowiada, że sprzęt możemy zostawić i że za jakiś czas pozwolą nam wrócić, ale teraz wszyscy mamy przejść na druga stronę ulicy. Skwer funkcjonariusze otaczają taśma policyjną, pojawiają się przedszkolne psy, które zaczynają obwąchiwać kamery, statywy, torby. Po około 40 minutach możemy znowu wróci na nasze miejsce i dalej pracować. Policjanci w Miami są najbardziej przyjaznymi i sympatyczny policjantami, jakich spotkałam w Ameryce w ciągu ostatnich siedmiu lat. Nie krzyczą, odpowiadają na pytania i bardzo nam dziękują za współpracę. Im bliżej godziny 15:00 (21:00 czasu polskiego), czyli chwili, gdy Trump ma usłyszeć zarzuty, w pobliżu budynku sądu jest coraz więcej, coraz bardziej uzbrojonych policjantów, pojawia się też przynajmniej kilkunastu agentów Secret Service - byli prezydenci cały czas są przez nich chronieni. Nad budynkiem sądu unoszą się śmigłowce. Nagle grupa kilkudziesięciu osób zaczyna biec w stronę jednej z ulic przylegających do sądu. Ktoś krzyczy: "jedzie, jedzie, prezydent jedzie!". Z tłumem biegnie też mój operator. Sfilmował kolumnę Donalda Trumpa wjeżdżającą do garażu w budynku sądu. Były prezydent do sądu przyjechał koło godziny 14:00. Jeden z jego zwolenników, który usiadł koło nas, zaczyna się denerwować. Jest wzburzony. - Co się stało? - pytam.- Jak to co!? - odpowiada - aresztowali nam prezydenta. - Formalnie jest aresztowany, ale jak usłyszy zarzuty to wyjdzie z sądu wolny - mówię. Mój rozmówca się uspokaja. Czas się rozejść Trump, jak zapowiadał, tak zrobił i do winy się nie przyznał. W sądzie spędził około dwóch godzin. Gdy opuścił budynek, zaczęli także rozchodzić się jego zwolennicy. Zmęczeni upałem i wielogodzinnym wspieraniem swojego lidera. My ostanie wejście na żywo robimy już po północy naszego czasu. W Polsce zaczyna się nowy dzień, w Ameryce skończył się ten, który przeszedł do historii. Z Miami dla Interii Magda Sakowska, Polsat News