Ks. Jan Kaczkowski przyszedł na świat 19 lipca 1977 roku w Gdyni. Sam nazywał siebie "onkocelebrytą", bo Polska poznała jego niezwykłą osobę wtedy, kiedy zachorował na nowotwór i miał odwagę o tym mówić. W 1996 roku zdał maturę w Środowiskowym Liceum Ogólnokształcącym w Sopocie. Na studia pojechał do Gdańska, seminarium ukończył w 2002 roku, a 15 czerwca otrzymał święcenia prezbiteriatu. Posługę pełnił w archidiecezji gdańskiej. W 2007 roku otrzymał tytuł doktora nauk teologicznych na podstawie dysertacji "Godność człowieka umierającego a pomoc osobom w stanie terminalnym - studium teologiczno-moralne". Ksiądz Kaczkowski ukończył także studia podyplomowe na Uniwersytecie Papieskim Jana Pawła II w Krakowie. Był jednym z założycieli Puckiego Hospicjum Domowego, które powstało w 2004 roku. Później, w latach 2007-2009 koordynował prace budowy Puckiego Hospicjum pw. św. Ojca Pio, aby w 2009 roku zostać jego dyrektorem i prezesem zarządu. - Hospicjum mnie umacnia. W wierze. W przekonaniu, że warto je uczciwie prowadzić i nie oszczędzać siebie. Warto się spalać. W ogóle warto. Nie wyobrażam sobie umierania w innym miejscu niż tu. W sali numer sześć, mojej ulubionej - mówił, kiedy w hospicjum w Pucku odwiedziła go Justyna Tomaszewska, dziennikarka Interii. W 2012 roku prezydent Bronisław Komorowski odznaczył go Krzyżem Kawalerskim Orderu Odrodzenia Polski. Ksiądz Jan Kaczkowski był też honorowym obywatelem Pucka. Otrzymał wiele nagród za swoją działalność, m.in. od "Tygodnika Powszechnego" i "Newsweeka". Glejaka mózgu zdiagnozowano u niego w 2012 roku. Z właściwym sobie poczuciem humoru opowiadał o tej walce w książce "Szału nie ma, jest rak" i w innych publikacjach. "Zamiast ciągle na coś czekać - zacznij żyć, właśnie dziś. Jest o wiele później niż Ci się wydaje" - brzmiało jedno z jego przesłań życiowych, którymi dzielił się z innymi. "Powtarzali, że Jan był absolutnie niepowtarzalny" "Z księdzem Janem przepracowałam ostatnie 11 lat. Przeżyłam w tym czasie wiele trudnych dla niego chwil, ale były to też trudne chwile w moim prywatnym życiu. Oprócz tego, że był dla mnie prezesem i szefem, to był też dla mnie przyjacielem i spowiednikiem" - wspominała w rozmowie z PAP wiceprezes Puckiego Hospicjum pw. św. Ojca Pio. Podkreśliła, że ks. Kaczkowski był "wyjątkowym człowiekiem". "Wszyscy ci, którzy mieli okazję spotkać się z księdzem Janem, czy to przy okazji spowiedzi, czy uczestnicząc we mszach świętych, podczas których wygłaszał niesamowite kazania, czy też w innych okolicznościach, powtarzali, że Jan był absolutnie niepowtarzalny. Mimo doświadczenia ciężką chorobą emanowała z niego niezłomna wiara. Miał też niezwykłą umiejętność zjednywania sobie ludzi i dawania innym nadziei" - dodała. "Odszedł od nas w wyjątkowym czasie, w trakcie świąt Zmartwychwstania Pańskiego. Przynoszą one nam wszystkim zasmuconym ogromną nadzieję na życie wieczne. On pewnie już coś tam robi u góry, choć tam hospicjum nie jest, na szczęście, potrzebne" - powiedziała Jochim-Labuda. "Pełzniemy sobie we trójkę: Pan Bóg, glejak i ja" W książce "Grunt pod nogami", ksiądz o swojej chorobie wyrażał się w niezwykły sposób: "To, co się dzieje w tej mojej bańce, w mojej głowie, uważam za cud pełzający. Dokładnie taki, jakiego doświadczyła kobieta uleczona przez Chrystusa z krwotoku. Można powiedzieć, że pełzniemy sobie we trójkę: Pan Bóg, glejak i ja. I oby jak najdalej. Cieszę się z tego pełzającego cudu. Dlaczego? Ponieważ gdyby Pan Bóg potrzebował cudu spektakularnego dla zbawienia mojego, innych ludzi lub — jak to się ładnie w dawnym języku mówiło — ku pożytkowi Kościoła świętego, to On by go dokonał. Widać taki spektakularny cud jest Mu niepotrzebny na razie. Może jutro się obudzę i okaże się, że jestem wolny od choroby. Bardzo się ucieszę. Ale Pan Bóg działa poprzez naturę, stworzył ją i bardzo rzadko łamie jej prawa. Może uda się tak spokojnie, normalnie, medycznie wyzdrowieć? A może nie? To już Jego wola".