Sprawę 11-letniej Ani opisaliśmy w Interii we wrześniu zeszłego roku. 24 stycznia 1995 r. dziewczynka udała się na szkolną zabawę w Simoradzu (powiat cieszyński). Tuż po jej zakończeniu, nie czekając na najbliższych, ruszyła sama w drogę powrotną. Do pokonania miała ok. 700 metrów. W pewnym momencie pani sołtys usłyszała krzyk dziecka i zatrzaskujące się drzwi. Później ujrzała odjeżdżający beżowy samochód. Jakiś czas potem dowiedziała się, że Ania zniknęła. Kilkanaście miesięcy temu bliscy Ani wraz z przyjaciółmi zorganizowali akcję plakatową, która miała przypomnieć historię sprzed lat. Wszystko wskazuje na to, że przyniosła efekt. Jak ustaliła Interia, to właśnie po tej akcji pod koniec grudnia zeszłego roku zgłosił się świadek, który wskazał miejsce, gdzie ma być ukryte ciało dziewczynki. Z jego opowieści wynika, że jest to niedaleko miejsca zaginięcia dziewczynki. Mężczyzna opowiedział także, o tym, kto ma być odpowiedzialny za zbrodnię. Jak przyznał, od lat pewne fakty, o których wiedział, nie dawały mu spokoju. Zaginięcie Ani Jałowiczor. Śledczy sprawdzili trop Śledczy po kilku miesiącach od zgłoszenia przeszukali wskazany obszar. "W ostatnich dniach, z pomocą Archiwum X Komendy Wojewódzkiej Policji w Katowicach, sprawdzona została informacja dotycząca rzekomego miejsca pochowania Ani. Wskazany teren został skrupulatnie sprawdzony podczas dwudniowych, intensywnych prac, które nie przyniosły żadnych rezultatów" - poinformował za pomocą mediów społecznościowych Dominik Jałowiczor, brat zaginionej Anny. "Niepowodzenie nie zamyka do końca weryfikacji otrzymanej informacji. Archiwum X, mam nadzieję, będzie nadal sprawdzać wskazane osoby, mogące mieć związek z uprowadzeniem. Liczę na to, że sprawdzą również pozostałe informacje, które otrzymałem po akcji informującej o nagrodzie pieniężnej. Jest ich niewiele, jednak nie mam wpływu na działania Archiwum X. Sam jednak staram się robić tyle, na ile mogę sobie pozwolić. Trudno jednak bez pomocy policji przebić niektóre mury" - dodał. Ania zaginęła 28 lat temu We wrześniu 1994 r. Ania Jałowiczor zaczęła czwartą klasę podstawówki. Miała wtedy 10 lat. To była jej nowa szkoła. Przed wakacjami rodzice podjęli decyzję, że Krystyna zrezygnuje z pracy w wytwórni filmów rysunkowych w Bielsku-Białej i dołączy do męża, który od pięciu lat przebywał we Francji. Oboje marzyli o wybudowaniu domu i wyprowadzce z wynajmowanego dwupokojowego mieszkania w Andrychowie. Wspólny pobyt za granicą miał trwać rok. W tym czasie Ania i Dominik zamieszkali u dziadków w Simoradzu. Dotychczas rzadko u nich bywali. Przeczytaj także: Tajemnicze zabójstwo Pawła. Po jego śmierci zniknęły ubrania żony - Szkoła znajdowała się 700 metrów od domu, a babcia pracowała w niej jako woźna. Razem z nami mieszkała ciocia oraz kuzynostwo. Dom był pełen dzieci. Wszyscy uczyliśmy się w tej samej szkole. Nie można było sobie wyobrazić lepszej sytuacji - wspominał pod koniec sierpnia w rozmowie z Interią Dominik Jałowiczor, brat Ani. - Z tamtych czasów niewiele pamiętam. Zdjęcia pozwalają mi wrócić do wydarzeń sprzed lat - mówił Dominik Jałowiczor, z którym przeglądam zdjęcia. Dziewczynka na nich to Ania, jego starsza o dwa lata siostra. Mężczyzna z wąsem i kobieta w spódnicy to ich rodzice. Simoradz. Szkolna zabawa Zwyczaj był taki: dzieci z klasy pierwszej, drugiej, trzeciej i czwartej bawiły się razem na szkolnej zabawie. W innym terminie swoją potańcówkę mieli uczniowie z wyższych klas. W styczniu 1995 r. rada pedagogiczna uznała, że ci z czwartej będą bawić się ze starszymi kolegami. Dlaczego postanowiono, że tym razem będzie inaczej? Podobno, choć po latach nikt już nie jest tego pewien, prosili o to sami czwartoklasiści. Dzieci z klasy czwartej dowiedziały się o szkolnej zabawie w poniedziałek, dzień przed jej rozpoczęciem. We wtorek (24 stycznia 1995 r.) Ania, wychodząc ze szkoły po lekcjach, zapytała babcię, czy może na nią iść. Kobieta początkowo nie chciała się zgodzić, ale uległa namowom wnuczki. To wiemy z opowieści babci. Nie wiadomo, jak Ania czuła się tamtego wieczoru. Jedni mówią, że tańczyła i była uśmiechnięta. Inni, że stała pod ścianą i co jakiś czas spoglądała w okno. Przeczytaj także: Robert zniknął, sprawa umorzona. "Dlaczego skoro są dowody?" Zabawa skończyła się o 20. Ania wyszła przed szkołę. Koleżanka, po którą przyjechali rodzice, zaproponowała, że ją podwiozą. Dziewczynka odmówiła. Powiedziała, że czeka na babcię. Chwilę później jeden z chłopców zaproponował, że odprowadzi ją do domu. Razem przeszli około stu metrów. Ania podziękowała mu za pomoc i powiedziała, że dalej pójdzie sama. Uczeń dogonił inne dzieci i razem z nimi poszedł w przeciwnym kierunku. Babcia Ani po skończonej pracy odwiedziła teściów swojego drugiego syna. Ten odwiózł ją do domu, gdzie była przed 20. Krzyk dziecka Kiedy wnuczka nie pojawiła się wieczorem w domu, zaniepokojona kobieta poszła do jej szkolnej koleżanki. Ania, jak wynika ze słów babci, miała razem z nią wrócić z zabawy. - Nawet nie potrafię sobie przypomnieć momentu, kiedy Ania wyszła na zabawę. O tym, że w kierunku szkoły poszła sama, dowiedziałem się po latach. Wiem, że ciocia zacerowała jej przed wyjściem getry. Wiem, że Ania nie pojawiła się w domu. Zapamiętałem chaos i migające za oknem niebieskie światełka policyjnych radiowozów - wspominał kilka miesięcy temu Dominik. Kiedy pani sołtys usłyszała o zniknięciu Ani, przypomniała sobie o pewnym wydarzeniu, które miało miejsce po godzinie 20. Dokładnie wtedy, kiedy dziewczynka miała wracać ze szkoły. Sołtys usłyszała krzyk dziecka i zatrzaskujące się drzwi. Później ujrzała odjeżdżający beżowy samochód. Kobieta nie jest pewna marki. Mógł to być Fiat 125p lub łada. Numer rejestracyjny zaczynał się na "B". To znak, że auto należało do mieszkańca dawnego województwa bielskiego. Sołtys zeznała, że Ani w samochodzie nie widziała. Po wszystkim wróciła do domu i włączyła telewizor. Inny świadek dostrzegł beżowy pojazd wieczorem, niedaleko miejsca, gdzie sołtys miała usłyszeć krzyki. Kolejna osoba zobaczyła auto wyjeżdżające z drogi, na której wcześniej dostrzegła je pani sołtys. Samochód pojechał w kierunku Dębowca. - Szkoła w Simoradzu położona jest na uboczu. Daleko od przelotowej drogi. Prowadzi do niej wąska ulica. Kierowcy przejeżdżający przez miejscowość nie mogli przypadkowo trafić w to miejsce. Być może kierowca beżowego samochodu wiedział, że dzieci kończą zabawę o tej godzinie. Być może znał drogę, którą będzie szła Ania. Skoro pani sołtys nie widziała Ani, ale słyszała krzyk, to być może, prócz kierowcy, był ktoś jeszcze - powiedział nam Dominik. "Mogę sobie tylko wyobrazić co czuła" Krystyna, mama Ani, nie wróciła na święta Bożego Narodzenia. Wyjechała do Francji we wrześniu, pracowała od kilkunastu tygodni i nie było możliwości powrotu. Do Polski przyjechał tylko jej mąż. Ona planowała, że wróci na stałe wiosną. - Po fakcie mogę sobie tylko wyobrazić co mama czuła, nie przyjechała. Wtedy wszyscy myśleliśmy, że jeszcze kilkanaście miesięcy i znów wszyscy będziemy razem. Rodzice zaczną budować swój wymarzony dom i że niebawem w nim zamieszkamy - wspominał Dominik. Przeczytaj także: Prokurator wyśmiała ważny trop w sprawie Iwony Wieczorek - Następnego dnia po zaginięciu cały czas płakałem. Nie pamiętam, jak babcia to znosiła. Na pewno miała ogromne wyrzuty sumienia. Ma je pewnie do dziś. Nie mam pretensji do rodziców, że wyjechali. Myślę, że wtedy podjęli słuszną decyzję - powiedział mężczyzna. Poszukiwania Po zaginięciu policjanci przeszukali pobliskie lasy, pola, rozpytali ludzi. Jedna z wersji zakładała, że dziewczynka mogła wpaść do okolicznych stawów. Te zostały sprawdzone, ale Ani tam nie znaleziono. Natrafiono natomiast na ciało Heleny. Kobieta była poszukiwana od tygodnia. Wyszła z domu i powiedziała, że idzie odwiedzić brata. Wtedy widziano ją po raz ostatni. Sekcja wykazała, że przyczyną zgonu było utonięcie, a kobieta była pod wpływem alkoholu. Śledczy uznali to za nieszczęśliwy wypadek i nie łączyli tej sprawy z zaginięciem Ani. Policjanci przesłuchali mieszkańców, panią sołtys, babcię Ani, uczniów, nauczycieli. Ważną informację dostarczyły dwie uczennice. Według ich słów tydzień albo dwa przed zaginięciem zaczepiło je dwóch mężczyzn w beżowym Fiacie 125p. Zaproponowali, że podwiozą je do domu. Dziewczyny odmówiły, ale zapamiętały, że samochód miał zamontowane rolety na tylnych oknach. Na podstawie ich zeznań powstały także portrety pamięciowe. Jakiś czas później ktoś spostrzegł taki samochód w sąsiedniej miejscowości. Śledczy dotarli do właściciela, ale ten zaprzeczył, że ma coś wspólnego z zaginięciem Ani. Zdjęcia mężczyzny nie pokazano jednak uczennicom, które złożyły zeznania. Policja uznała, że nie istniały żadne dowody na związek mężczyzny z uprowadzeniem dziewczynki. Po trzech miesiącach sprawa została umorzona. Rodzice Ani nie wnieśli zażalenia. Nie wiedzieli, że mogą. Ufali policjantom. Dodatkowo byli na skraju załamania nerwowego. Tuż po zaginięciu skontaktowało się z nimi kilkunastu jasnowidzów, którzy zaoferowali pomoc. Ich wizje wzajemnie się wykluczały. Jedni mówili, że dziewczynka żyje. Inni wręcz przeciwnie, a jej ciało miało zostać zakopane. Sprawa Ani Jałowiczor. Pytania bez odpowiedzi - Znajomi odsunęli się od rodziców. Być może nie wiedzieli, jak zareagować, co powiedzieć. Nikt z nauczycieli nie przyszedł do mamy i taty i nie zapytał, czy czegoś nie potrzebują. Zostali z tym wszystkim sami. Z biegiem czasu coraz bardziej osamotnieni. Po latach są już zmęczeni. Temat Ani nie jest u nas tematem tabu. Jednak każde rozgrzebywanie sprawia im ból - mówi Dominik. Dominik zadaje wiele pytań: co, jeśli porywacz pochodził z okolicy, a jeśli tak, to czy czasem on lub jego rodzice nie minęli go na chodniku, dlaczego przez lata w sprawie nie wydarzyło się zbyt wiele. Pytania te od lata zadają sobie też jego rodzice. I choć brak odpowiedzi, to nadal wierzą, że w końcu poznają prawdę. W ubiegłym roku nadzieja w Dominiku odżyła na nowo. Anna Strzelczyk pomogła zorganizować mu akcję plakatową. Portrety z podobizną dziewczynki zawieszono w Simoradzu i sąsiednich miejscowościach. - Tą sprawą zainteresowałam się ponad dwa lata temu. Założyłam kanał Tropiciele Zbrodni, na którym chciałam opowiadać o zaginięciach dzieci. Wszystko, aby nagłaśniać dane sprawy - mówiła kilka miesiecy temu kobieta w rozmowie z Interią. - Sprawa Ani stała mi się bliska. Poświęciłam jej dwa lata swojego życia. Ulotki są kolejnym krokiem, aby być może poruszyć sumienie osoby, która coś w tej sprawie wie, a do tej pory bała się powiedzieć. - Wierzę, że ktoś ma wiedzę i ruszy go sumienie. Być może jest już osobą starszą, bliską śmierci i może postanowi wyjawić prawdę - opowiadał Dominik. - Łatwiej by nam się żyło, mogąc zapalić świeczkę na grobie Ani. Choć trzeba brać wszystkie możliwości pod uwagę, to trudno nam wierzyć, że Ania gdzieś tam żyje. Jesteśmy przygotowani na najgorsze. Choć nadzieja jest zawsze, musi być. Nie wiem, czy kiedyś nastąpi taka chwila, w której powiem sobie, że to jest ten moment, kiedy należy odpuścić - dodawał. Rodzice Ani po powrocie z Francji dostali działkę budowlaną w Simoradzu od babci dziewczynki. Wybudowali na niej dom, w którym mieszkają do dziś. Krystyna od 28 lat czeka w nim na wieści o córce. Babcia Ani mieszka 70 metrów od domu jej rodziców. Dominik wyjechał z Siemoradza. Rzadko tam bywa. Odkąd skończył dziewięć lat, nie lubi obchodzić swoich urodzin. Na świat przyszedł 24 stycznia. W ten sam dzień zaginęła jego siostra. Chcesz porozmawiać z autorem? Napisz: dawid.serafin@firma.interia.pl