Gdy dojeżdżam się do miejscowość Sarny w zachodniej Ukrainie, w oddali widać potężne instalacje Równieńskiej Elektrowni Jądrowej. Siłownia działa, co warto podkreślić w kontekście polskich rozważań na temat bezpieczeństwa energetycznego. Nawet Rosjanie, którzy w wojnie z Ukrainą po wielokroć udowodnili, że mają za nic życie cywilów i ekologię, nie są na tyle niemądrzy i bestialscy, by atakować taki obiekt. No więc elektrownia działa, co nie znaczy, że w okolicy prąd jest całą dobę. Bo nigdzie w Ukrainie nie ma takiego luksusu - regionalne naddatki mocy, jeśli są, trafiają w miejsca wcześniej obsługiwane przez porażone elektrownie. Dla przykładu w Kijowie i Charkowie zasilania brakuje przez sześć do dwunastu godzin. To skutek wczesnowiosennego kryzysu ukraińskiej obrony przeciwlotniczej. Ukraińcom zabrakło wtedy amunicji do ochrony krytycznej infrastruktury, a Rosjanie z premedytacją to wykorzystali. Dziś pracuje tylko jedna trzecia naddnieprzańskich elektrowni, a Ukraina, choć do niedawna sama eksportowała energię, musi ją importować. Ukraina. Prądu brak, a upał doskwiera W Sarnach, choć "atomówka" za miedzą, przerwy w dostawach są co sześć godzin. Tyle wygrać, że po trzech kolejnych prąd znów płynie do gniazdek. Jak się to przekłada na codzienność zwykłych ludzi? - Chłopcy, te odłóżcie - radzi sprzedawczyni ze stacji benzynowej, gdy razem z kolegą sięgamy po lody. - Przez te wyłączenia energii one zdążyły się już kilka razy zmrozić i rozmrozić. Strach takie jeść - przekonuje kobieta, a ja przypominam sobie ostrzeżenia dotyczące salmonelli. Pani tymczasem podchodzi do zamrażarki i z "zaśnieżonego" spodu wyciąga dwa opakowania. - Te powinny być dobre - zapewnia. - Na dnie najdłużej trzymały temperaturę - tłumaczy. Letnie pragnienia versus wojenna rzeczywistość. Rosja tuż obok, a ona pielęgnuje ogród Realia jakże inne we wsiach na północ od Charkowa, gdzie dzień w dzień, noc w noc trwa zabijanie. Ani ono spektakularne, ani specjalnie nagłośnione. Tu spadnie artyleryjski pocisk, tam grad, tu zniszczy chałupę, tam pozbawi życia bogu ducha winną babuszkę, która została w domu, bo uciekać ani nie było gdzie, ani za co, a i sił zabrakło na tułaczkę. Giną tacy ludzie, nikną ich domostwa, świat niewiele o tym wie, bo i po co; kto się "starą babą" i jeszcze starszą chałupą przejmował będzie? A tymczasem pośród ruin kwitną kwiaty. - Zawsze były przed domem, są i będą przed tym, co z domu zostało - zapewnia mnie Tetiana, 62-letnia mieszkanka wsi Cyrkuny. Z trafionej rakietą chałupy zostały ruiny, a kobieta pomieszkuje u sąsiadów - jednak o kwiaty i maleńki owocowo-warzywny ogród dba "po staremu", nie zważając na to, że Rosjanie są zaledwie kilka kilometrów dalej. Wzruszająca i osobliwa determinacja. A skoro o determinacji mowa - Ukraina schodzi pod ziemię, czego dobrym przykładem jest szpital, gdzie trafiają ranni i poszkodowani żołnierze. Mniejsza o lokalizację, dość powiedzieć, że placówka była już celem rosyjskich rakiet. Dla Rosjan klinika pełna poharatanych wojskowych to prawilny militarny cel... Bandyckie metody wymuszają zapobiegliwość, stąd worki w oknach sal operacyjnych i dodatkowe generatory na dziedzińcu. Ale to byłoby za mało, szpital musi być gotowy na ewentualność ciągłego ostrzału. Dlatego w piwnicach placówki są sale operacyjne, izby pacjentów, gabinety. Jest magazyn z żywnością, zapasowa kotłownia opalana drewnem i studnia. Całość odpowiednio wentylowana, śluzowana, z dużą liczbą wyjść ewakuacyjnych. Innymi słowy, przykład solidnej wojennej adaptacji. Ukraina. Upał doskwiera żołnierzom, pomógł samorząd Pozostańmy na gruncie wojennej pomysłowości. Beczkowozy, zwykle stare Ziły, to typ wojskowego pojazdu najczęściej widziany na drogach wiodących z i do Charkowa. Bez amunicji front by się nie utrzymał, to oczywiste, ale dla żołnierza woda jest równie ważna. Zwłaszcza gdy temperatura przekracza 40 stopni w cieniu. Jak mówi jeden z wojskowych kolegów: "Mózg puchnie od takiego żaru". Schłodzić się i nawodnić to jedno, ale żołnierz musi też umyć się i oprać. Na propagandowych filmikach ukraińskiego Ministerstwa Obrony okazale prezentują się mobilne pralnie i natryski, rzecz w tym, że niespecjalnie ich dużo, przynajmniej na północnym odcinku frontu. - Zrotowani z pierwszej linii chłopcy wyglądają jak diabły - ujmuje rzecz obrazowo przedstawiciel jednego z podcharkowskich samorządów. - Myją się w stawach, strumykach, proszą ludzi o udostępnienie łazienki. Tak nie wypada, trzeba było pomóc - słyszę. Jak? Ano znalazł się nieużywany gospodarczy budynek, wystarczyło go zaadaptować na potrzeby łaźni. Miejscowe władze, mieszkańcy i lokalna administracja wojskowa do spółki kupiły bojlery, pralko-suszarki i spory zapas chemii gospodarczej. Cudów nie ma, jest trochę byle jak, ale po trzydobowej zmianie żołnierz na takie szczegóły nie zwraca uwagi. Grunt że wchodzi brudny, a wychodzi czysty. No i czuje się zaopiekowany. Charków. Tragedie do uniknięcia Tak też czują się dziś mieszkańcy Charkowa. Gdy byłem w mieście ostatnim razem - na przełomie września i października ubiegłego roku - syreny wyły po kilkanaście razy dziennie. Którejś nocy uderzyły trzy rakiety S-300 - jak się potem okazało, całkiem blisko miejsca mojego zakwaterowania. Nie było w tym wielkiego dramatu, niemniej czuło się wojnę jakoś tak przez skórę. A dziś? Charków jest na tyle głośnym miastem, że nie słychać odległego o 20-30 km frontu. Czasem, gdy jedzie się północną obwodnicą, widać słupy dymów nad Lipcami - wioską, do której najdalej zapędziły się rosyjskie wojska w ramach rozpoczętej w maju ofensywy. W Dergaczach, Cyrkunach i Rohaniu - w małych miejscowościach przytulonych do metropolii - słychać artylerię; w zasadzie nieprzerwany dźwięk kanonady. Rejestrowalny, a zarazem nieprzesadnie głośny. Szybko się o nim zapomina. Od wielu dni w Charkowie nie słychać syreny alarmowej. Nic nigdzie nie upada, nie ma śladów wzmożenia. Nie zrozumcie mnie źle - Charków jest poharatany, w sąsiedztwie "mojego" hotelu łatwiej o uszkodzony niż nietknięty budynek. Kilka dni temu władze miasta poinformowały, że straty w infrastrukturze przekroczyły pułap 10 mld dol. Zniszczonych i uszkodzonych zostało niemal 4,5 tys. budynków. Mimo to trudno oprzeć się wrażeniu, że wojna "wyniosła się" na odległe rubieże galaktyki. Ulice pełne są aut i ludzi, kursuje komunikacja miejska, działają lokale rozrywkowe, galerie handlowe, sklepy. Jeśli coś charkowianom dokucza, to nie są to Rosjanie, a upał. Świadomość, że tak jest, cieszy, ale towarzyszy jej smutna refleksja. S-300 i Iskandery - które wcześniej terroryzowały charkowską metropolię - można było zniszczyć dawno temu. Wystarczyło, by Zachód pozwolił Ukraińcom użyć udostępnionej broni do zaatakowania wyrzutni rozmieszczonych wokół Biełgorodu. W efekcie Rosjanie, jak ma to miejsce teraz, nie mieliby czym strzelać i iluś śmierci i zniszczeń udałoby się uniknąć. No ale się nie udało... Z Charkowa dla Interii Marcin Ogdowski ----- Bądź na bieżąco i zostań jednym z ponad 200 tys. obserwujących nasz fanpage - polub Interia Wydarzenia na Facebooku i komentuj tam nasze artykuły!