Bogdan Zdrojewski w rozmowie z Piotrem Witwicki wraca wspomnieniami do 1997 roku. - Szczyt ataku fali powodziowej trwał kilkanaście godzin. Zaczął się w późnych godzinach wieczornych, kulminacja nastąpiła około pierwszej w nocy. Walczyliśmy jeszcze przez trzy-cztery godziny w warunkach absolutnie skrajnych. Pamiętam poranek, jak zaświeciło słońce, popatrzyłem na centralne części miasta, gdzie obrońców było bardzo dużo, połowa. Byli skrajnie wykończeni. A to nie był jeszcze koniec - opowiadał. Ówczesny włodarz miasta wspomina niesamowitą solidarność wrocławian. - To, jak wrocławianie reagowali na komunikaty, było dla mnie czymś absolutnie niezwykłym. (...) Odbiór był w 200 procentach, bez żadnych wątpliwości. Na wałach stały różne osoby, wszystkie pokolenia od dziesięciolatków po osiemdziesięciolatków - powiedział. Pytany o serial Netfliksa "Wielka Woda", stwierdził: "realizatorom tego projektu wiele się udało". - Patrząc na scenografię, kostiumy, na odtworzenie czasu, epoki, samej powodzi, to film jest absolutnie genialny - zauważył Zdrojewski. Przyznał, że odgrywający postać prezydenta Wrocławia Tomasz Kot rzeczywiście przypomina pierwowzór. - Inaczej jest z innymi osobami, które są w zasadzie fałszywe, fikcyjne - podkreśla. - Mówię o hydrolożce, o niektórych osobach, przedstawiających się jako politycy określonych grup. Oni wyglądali inaczej i inne były ich role - dodał. - Nieprawdziwa jest rola - choć prawdziwa postać - Magdy Mołek, młodziutkiej wówczas reporterki. Ale tu ta reporterka jest odrobinę cyniczna, przekazuje informacje, których wtedy redaktorzy nie posiadali - powiedział Zdrojewski. Zapytany, czy w rzeczywistości pojawił się "złowrogi minister", Zdrojewski przyznał, że była taka postać. - Był chyba wiceministrem. Przyjechał do Wrocławia i "wyblokował" na pewnym etapie prace części ekspertów - przyznał. "Wielka woda". Gdzie była serialowa wieś Kęty Witwicki zapytał o serialową wieś Kęty i jej odpowiednik w rzeczywistości. W serialu pojawia się wątek pomysłu wysadzenia wałów przeciwpowodziowych, co doprowadziłoby do zalania wsi Kęty, a uchroniłoby centrum Wrocławia. Nie dochodzi jednak do tego, bo mieszkańcy miejscowości się buntują. - W filmie ten element jest bardzo uproszczony, podporządkowany fabule - zaznaczył Zdrojewski. - Decyzja wojewódzkiego sztabu przeciwpowodziowego o wysadzeniu wałów nie dotyczyła tak naprawdę tej miejscowości, tylko dużo, dużo wcześniejszej, Jeszkowic, która jest oddalona od Wrocławia o dwadzieścia parę kilometrów. (...) Wicewojewoda, który wtedy zarządzał (...), nie skierował tam wojska i tych wałów tam nie wysadzono - powiedział Zdrojewski. Jak tłumaczył, chodziło o znajdujące się tam domy namysłowskie. - Natomiast podjęto próbę, według mojej oceny nie do końca zgodnie z prawem, wysadzenia wałów tuż pod Wrocławiem w Łanach. Dziś eksperci akurat w tej materii są zgodni, że wysadzenie wałów w Łanach niewiele by przyniosło (...), a woda i tak byłaby skierowana na Wrocław, ale nie na południowy, a na północny - powiedział Zdrojewski. Jak dodał, w północnej części Wrocławia znajdują się zakłady chemiczne. - Skutki mogły być gorsze niż naturalny wybór wody - podsumował. "Wielka Woda". Czy krokodyl był prawdziwy? Prowadzący zapytał też o inny pokazany w serialu wątek - czy rzeczywiście w czasie powodzi z zoo uciekły zwierzęta? W "Wielkiej Wodzie" pojawia się motyw ucieczki krokodyla z ogrodu zoologicznego. - Nie jest to prawdziwa historia w Wrocławia, ale jest to prawdziwa historia z Opola - powiedział Zdrojewski. - We Wrocławiu mieliśmy inna historię. Zostało obudzone pewne zwierzę. Obrońcy tamtejszego odcinka [przy ogrodzie zoologicznym - red.] nie zdawali sobie sprawy z tego, że to zwierzę tam śpi i zdjęli kratę, a ono wymaszerowało (...). Na szczęście nikomu nic się nie stało, a dyrektor Gucwiński poradził siebie z tym problemem - powiedział. "Przyjechało wojsko, miało stare mapy" Zdrojewski wspomina też o reakcję "centrali": była, ale przyszła z opóźnieniem. Jak mówi, była nieskoordynowana i półprofesjonalna. Wspomina, jak do Wrocławia przyjechał ówczesny minister spraw wewnętrznych Leszek Miller i przywiózł sprzęt, który miał służyć do komunikacji. - Ale nie działał, zapomniano o jednej części. Jak przyjechało wojsko, okazało się, że mają nieaktualne mapy - opowiadał.Jak przypomniał, żołnierze skierowani na miejsce nie znali Wrocławia i mieli problemy z orientacją w terenie. Pomocą dla nich byli wówczas m.in. dziennikarze.