Budynek nie jest wysoki - to dwa piętra i parter - ale całkiem długi. Beżowa elewacja. W oknach odbija się szaroniebieskie, zachmurzone niebo. Przed blokiem kostka brukowa, ławki, skrawek trawnika. Umieszczony nad wejściem prosty napis: "Hostel Guido" po dwóch stronach zdobią niewielkie znaczki - żelazko i perlik, czyli godło górnicze. W końcu jesteśmy w Zabrzu, ponad 170-tysięcznym mieście na Górnym Śląsku. Hostel Guido przestał być zwykłym hostelem 4 marca 2022 roku. Wtedy dotarli tam pierwsi uchodźcy z Ukrainy. Pokój 1.31 W pokoju 1.31 pachnie pierogami. Trzyletnia Lina i ośmioletni Maksym jedzą prosto z pudełka. Przerywają, gdy wchodzimy. Lina wskakuje na łóżko, opowiada nam coś z przejęciem. Uśmiechamy się, ale niewiele rozumiemy po ukraińsku. Maksym tłumaczy, w szkole zdążył nauczyć się trochę polskiego. Siostra patrzy w niego jak w obrazek. - Syn musiał szybko dorosnąć - przyznaje Julia. Mimo to o wojnie nie rozmawiamy przy dzieciach. O tym, jak 24 lutego 2022 roku zmieniło się życie jej rodziny, opowiada nam w świetlicy. Co jakiś czas przerywa, by uronić kilka łez. Szczególnie trudne są pytania o męża, który został w Ukrainie. Julia mówi bez zawahania: Najbardziej tęsknię właśnie za nim. 24 lutego obudziła się wcześnie rano, było koło 5. Słyszała wybuchy. Zaczęli budzić dzieci i pakować najpotrzebniejsze rzeczy, dokumenty, trochę ubrań. Maleńka Lina na dźwięk samolotu kładła się na ziemi i zakrywała rękami głowę. Chcieli ruszyć w stronę granicy jak najszybciej, ale mama Oleksandra, męża Julii, nie chciała wyjeżdżać. - Nie wierzyła w to, że wybuchła wojny. Ubrała się i jak co dzień poszła do pracy - wspomina Julia. Ostatecznie ze swojego mieszkania w Kijowie wyjechali około godz. 18. Początkowo trafili do znajomych w obwodzie chmielnickim (w połowie drogi między Kijowem a Lwowem). Julia wspomina, że droga zajęła im prawie trzy dni, nie poruszali się płynnie, stali w długiej kolejce samochodów. Minęło kilka dni, aż mąż Julii dostał telefon od kolegi. "Rosyjskie czołgi są na obrzeżach Kijowa" - usłyszał. Wtedy zapadła decyzja, że kobieta z dwójką dzieci wyjedzie do Polski. Oleksandr nie mógł już opuścić kraju. Mężczyźni w wieku poborowym z nielicznymi wyjątkami nie mogą wyjeżdżać z Ukrainy. Julia z dwuletnią wtedy Liną i siedmioletnim Maksymem ruszyła w drogę. W głowie miała jedną myśl: "to tylko na kilka dni". Z córką na kolanach i synkiem u boku busem dotarła do polskiej granicy. - Tam każdy wyciągał do nas ręce, tutaj ktoś podał soczek, tu cukierka - mówi kobieta. Pamięta dokładnie, że stała wśród tych ludzi i czuła się niezwykle zagubiona. Za granicą zostawiła pracę, męża, koleżanki, ulubioną bananową kawę. Wszystko to, co składało się na jej życie. Oprócz zagubienia czuła jednak coś jeszcze - czuła, że teraz jest bezpieczna i bezpieczne są jej dzieci. Znajomy zawiózł ich do Zabrza, gdzie od kilku lat mieszkają i pracują rodzice Julii. Pierwszych kilka dni spędziła w ich służbowym mieszkaniu, jednak szybko okazało się, że musi się z niego wyprowadzić. Wtedy zaczęła się tułaczka po Polsce, szukanie dachu nad głową. Trwało to wszystko trzy miesiące. Kobieta w głowie układała już sobie, że czas wracać do Ukrainy. Bez pracy, mieszkania i z dwójką małych dzieci - co mogło ją tutaj czekać? Los wreszcie się jednak uśmiechnął. Znalazł się pokój tutaj, w hostelu Guido. - Żyję z dnia na dzień - słyszymy od Julii. Miała plany, a później przyszła wojna. Dziś nie chce już niczego zakładać. Chciałaby tylko żyć i być z mężem. - Gdyby on tu był, moglibyśmy układać sobie życie na nowo. Bez niego nie ma sensu - mówi. Oleksandr jest w Kijowie. Tam pracuje w Instytucie Medycznym. Małżeństwem są od 10 lat. Przez ostatni rok z żoną spotkał się dwa razy. Synka i córeczki nie przytulił od wybuchu wojny. - Codziennie dzieci zadają mi tylko jedno pytanie: "kiedy pojedziemy do taty?" - mówi Julia. Głos jej się łamie, robimy przerwę, a później zaprowadza nas do dzieci. Stołówka 350 osób - tylu uchodźców z Ukrainy przewinęło się przez hostel Guido w ostatnich 12 miesiącach. Część wyjechała do innych miejsc w Polsce. Wielu wróciło do ojczyzny. Teraz mieszkają tu 82 osoby. Jasnoszare ściany, długie korytarze i niewielkie pokoje widziały wiele. Szczególnie na początku wojny. Widziały radość i niepewność młodej Ukrainki, która o tym, że jest w ciąży, dowiedziała się już w Polsce. I jej łzy, kiedy po kilku tygodniach ciągłego stresu doszło do poronienia. Widziały ból i zmęczenie małej dziewczynki z chorym kręgosłupem, która specjalistyczny gorset mogła zdjąć dopiero w hostelu, po kilkudziesięciu godzinach wyczerpującej podróży. Taka była obolała. Gorset do krwi ranił spoconą skórę. Widziały milczące oczy matki, która sama zastanawiała się, jakim cudem udało jej się tu dotrzeć. Syn po wylewie, miał ogromne problemy z poruszaniem się. Ona też już nie te lata, nie ta siła, żeby nieść dorosłego mężczyznę. Na przekór wszystkiemu dotarli. Ale zabrzańskie ściany widziały też łzy radości. Jak wtedy na stołówce. Tam jeden zobaczył drugiego. "Wołodymyr, tse ty?". Oleksandr nie mógł uwierzyć - co tu robi Wołodymyr, sąsiad z tego samego bloku? Przecież ten blok był prawie tysiąc kilometrów od stołówki, w której się zobaczyli. Rzucili się sobie w objęcia. Dom zamienił się w gruzy, ale oni są, żyją. Stali, patrzyli na siebie i nie wierzyli. To Wołodymyr. Sąsiad. Pokój 1.13 Zmylić może napis na drzwiach: "szatnia męska". Kiedyś była, ale to przed wojną. Teraz, jak część biur i pomieszczeń gospodarczych w hostelu Guido, zamieniła się w pokój dla uchodźców. Mieszkają w nim Ludmyła i Mykoła. "My razem mamy już 150 lat" - mówi Ludmyła i śmieje się w głos. Starsi państwo dużo się uśmiechają. Gdy wspominają, jak poznali się na studiach w Odessie. Gdy mówią o życiu w położonym nad Dnieprem Nikopolu. O pracy, o emeryturze. Mykoła uśmiecha się na wspomnienie kortów tenisowych. Tam dorabiał w ostatnich latach, dbał o porządek. Nic dziwnego, że kiedy wchodzimy z Ludmyłą do ich pokoju, zastajemy Mykołę oglądającego mecz tenisa. Gra Ukrainka Anhelina Kalinina. Mykoła się cieszy. Ukrainka wygrała z Rosjanką Wieroniką Kudiermietową. Para poważnieje, gdy mówi o ostrzałach. Nikopol ostrzeliwany był wielokrotnie. To niespełna 130-tysięczne miasto leżące na południe od Zaporoża, znane z przemysłu hutniczego i budowlanego, stało się celem stałych ataków Rosjan. Wróg uderza na Nikopol ze znajdującego się na przeciwległym brzegu Dniepru Enerhodaru. To tam mieści się Zaporoska Elektrownia Jądrowa. Mieszkańcy żyją w strachu nie tylko przed rakietami i śmiercionośnymi dronami, ale też przed katastrofą nuklearną. Niebezpiecznie było już na początku wojny. Mimo to Ludmyła i Mykoła nie chcieli wyjeżdżać. - Przecież to nasz dom - mówią. Spędzili tam kawał życia. Przed nalotami chowali się w piwnicy biblioteki. Za łóżka służyły im stare książki rozłożone na podłodze "Spaliśmy na literaturze" - wspominają. Chronili się razem, starsi, młodsi, dzieci. Nawet psy. Ruchliwe, żywotne. Na to wspomnienie Mykoła śmieje się od nosem: "ach, te sabaki". Kiedy w dom sąsiadów uderzyła rakieta, zdecydowali się na wyjazd. Pomogli izraelski wolontariat i wnuczka, która z mężem mieszka w Polsce. - Dużo dobra, dużo dobra tu dostaliśmy - powtarza Ludmyła. Mówi to, mimo że przecież w pierwszym miejscu ich oszukali. Małżeństwo wynajęło mieszkanie pod Cieszynem. Zapłacili za dwa miesiące z góry, ale po trzech tygodniach właściciele kazali im się wyprowadzić. Przez chwilę tułali się po różnych miejscach, w końcu trafili do Guido. - To był siódmy kwietnia - pamiętają dokładnie. W Zabrzu im się podoba. Uwielbiają spacery. Ludmyła pobliski park zna na wylot. Chodzi tam z kijkami. Pytamy, co dalej, czy chcą wrócić. Chcą, bo tęsknią. Za czym? Po prostu za domem. Recepcja - Widzieliśmy tu dużo. Co rodzina, to historia i zdecydowanie zbyt często te historie są tragiczne i bolesne - mówi Teresa Tomaszewska, recepcjonistka z Guido. Szczególnie utkwiła jej w pamięci taka scena: Przyjechała rodzina, matka z chorym synem. Teresa wskazała im pokój, dała klucze. Po jakiejś godzinie poszła zapytać, czy czegoś im nie potrzeba. W pokoju panowała przejmująca cisza. Nowi mieszkańcy siedzieli w bezruchu na łóżkach, nieobecnym wzrokiem patrzyli przed siebie. Matka pokazała tylko, że nie jest jeszcze w stanie nic powiedzieć. Teresa wyszła. Cierpienie nie potrzebuje słów, żeby się przedstawić. To właśnie pani z recepcji i Monika Zuber, menedżerka, opowiadają nam o tym, jak hostel zmienił się w dom dla uchodźców. A one zyskały nowe, niepisane role - trochę przewodniczki, trochę doradczynie. Gdzie do lekarza, gdzie jaki urząd, jak dojechać. - To ludzki odruch, w czym możemy, staramy się pomóc. A sami uczymy się od nich korzystania z każdej chwili życia. Bo my nauczyliśmy się żyć w spokojnych czasach, ciągle czekamy na nie wiadomo co. A oni po prostu żyją tu i teraz - opowiada Teresa. Ogromne wrażenie robią na niej ukraińskie dzieci. - Pełne życia, ruchliwe. Mieliśmy tu taką Ewunię, dziewięć lat. Podczas ucieczki cztery dni spędziła z rodziną w zimnej piwnicy, bez toalety, z jakimiś resztkami jedzenia. Dziwiliśmy się tu wszyscy, że mimo traumatycznych doświadczeń była niesamowicie radosnym dzieckiem - wspomina. Pokój 2.33 - Wczoraj rakieta przeleciała tuż obok naszego rodzinnego domu. Szyby wyleciały. Ale dzięki Bogu w nas nie uderzyła - Marija, dla bliskich Masza, ciałem jest w Zabrzu, ale serce zostawiła w Nikopolu. To stamtąd pochodzi, tak jak Ludmyła i Mykoła. - W Polsce jestem już prawie rok i jestem bardzo wdzięczna waszej krainie. Pracuję, płacę podatki, wszystko dobrze - opowiada Masza, zalewając się łzami. Bo tu jest dobrze, ale tam naloty i strzelają. W Ukrainie cały czas jest jej syn, Maksym. Jakiś czas temu do Nikopola wróciła też córka, Tatiana. Dzieci Maszy są już dorosłe, świetnie wykształcone. Syn stomatolog, córka stomatolożka ortodontka. Masza wszystkie oszczędności zainwestowała w rodzinną praktykę stomatologiczną. Sprzęt, siedziba, pracownicy. - Jak się zaczyna nalot, córka z pacjentami schodzą do schronu. I tak czekają dwie godziny, trzy - opowiada Marija. Tatiana wciąż dojeżdża do pracy w Nikopolu, ale nocuje gdzie indziej, 30 km dalej. Tam gdzie mieszka i pracuje Maksym. Tam nie dolatują rakiety. Teraz planują przenieść wszystko jeszcze dalej, do Lwowa. Już wynajęli odpowiednie pomieszczenia, razem z nimi ma jechać kilku pracowników. - Tam cicho, nie strzelają - Masza na pewno będzie spokojniejsza o dzieci. Uśmiecha się na wspomnienie pracy w Kijowie. Była tam szefową kuchni, zarządzała 16-osobowym zespołem. Czemu w Kijowie? Tam studiowały dzieci, potrzebowały finansowego wsparcia. A kijowska pensja lepsza niż nikopolska. Pytamy o drogę z Ukrainy do Polski. Masza odpowiada długim westchnięciem. To był początek marca. - Zebraliśmy się w 12 osób. Udało nam się dostać do pociągu ewakuacyjnego. Wagony były pełne. Na kolejnej stacji nie otworzyli już drzwi. Ludzie zostali na peronie - wspomina. Masza i jej bliscy dostali miejsce w przedziale sypialnianym. Jechali dosłownie jeden nad drugim. Wśród nich dwie mamy z niemowlakami. Pasażerom w uszach dźwięczał płacz dzieci. Byli na siebie skazani przez długich 13 godzin, niemal w bezruchu. Nie można było wyjść nawet do toalety. W każdym zakamarku pociągu tłoczyli się ludzie. Dojechali do Lwowa. Tam trzeba było przejść na autobus, który zawiózł ich na kolejny pociąg. Kolejny pociąg - na przejście graniczne. Tam stali pięć godzin. Padał deszcz, śnieg, było zimno. Marija z Tatianą ściskały spakowane naprędce bagaże. Na rękach na zmianę trzymały pieska. Wokół dzieci płakały, część stojących w długiej kolejce mdlała. Co jakiś czas z polskiej strony nadjeżdżała karetka i zabierała najbardziej potrzebujących. W Polsce trafili do punktu recepcyjnego. Marija nawet nie pamięta, w jakiej to było miejscowości. Ale tam udało się uzyskać polski numer telefonu. O hostelu w Zabrzu dowiedzieli się od kolegi. Zawiózł ich wolontariusz. I tak Masza w Polsce jest już prawie rok. Mówi, że wszystko dobrze, ale w głowie snuje plan powrotu do Ukrainy. Tęskni za dziećmi. Niebo 24 lutego 2022 r. niebo nad Ukrainą zrobiło się czerwone od uderzeń rosyjskich rakiet. Szyby w oknach drżały od wybuchów, a ręce od niepokoju. Część Ukraińców w pośpiechu pakowała bagaże. Czas rozstań nadszedł zupełnie nieproszony. 12 miesięcy później nad hostelem Guido niebo jest szaroniebieskie i spokojne. Justyna Kaczmarczyk, Paulina SowaChcesz skontaktować się z autorkami? Napisz: justyna.kaczmarczyk@firma.interia.pl, paulina.sowa@firma.interia.plZdjęcie główne: Adobe/Interia