Sprawa swój początek miała w 2016 roku. To właśnie wtedy Jacek Gasiński - obecnie dziennikarz Polsat News - zakończył współpracę z publiczną telewizją. Jak przekazał na Facebooku, "siedem lat temu niejaki Kurski, po zwolnieniu mnie z pracy, 'bo nie pasowałem do nowej koncepcji' (tu akurat miał rację), pozwał mnie do sądu, oskarżając o przywłaszczenie trzech tysięcy dolarów" - zarysował sytuację Gasiński. Zaraz potem stwierdził, że w trakcie procesu okazało się, że "to TVP jest mi winna jeszcze dwieście kilkadziesiąt (nie tysięcy)... Sąd II instancji odrzucił apelację" - napisał dziennikarz Polsat News, zaznaczając, że wyrok jest ostateczny i nie podlega kasacji. Jacek Gasiński wygrał w sądzie z TVP "Niby wiedziałem, że prawda zwycięży, ale stres był, bo występowałem przed sądem osobiście, bez prawników" - ujawnił. Jak dodał, naprzeciwko miał "całe biuro prawne 'TVPiS'". "Swoją drogą słabe biuro..." - ocenił krótko. Następnie Gasiński zwrócił uwagę, że na tego typu działalność idą publiczne środki. "I płacą na nie ciągle pan i pani... Ciekawe, ile spraw wytoczyli i przegrali za państwowe pieniądze..." - skwitował. Dziennikarz Polsat News wygrał z TVP. W tle delegacja w Moskwie Jacek Gasiński od 2019 roku pracuje w Polsat News, gdzie zajmuje się tematyką społeczną, gospodarczą i polityczną. W przeszłości pracował także w grupie mediowej Eurozet, Nowej TV, a także w Superstacji. Od 2006 do 2010 roku pracował jako reporter w "Faktach" TVN. Wcześniej przez dwa lata w tej samej roli działał w "Wiadomościach" TVP. W publicznej stacji pracował także od 2010 do 2016 roku. Przez ostatnie trzy lata jako korespondent w Moskwie - to właśnie tego okresu dotyczył złożony przeciwko Gasińskiemu pozew. - Sąd w całości podziela ustalenia faktyczne poczynione przez sąd I instancji i przyjmuje, że zarzuty zawarte w apelacji miały jedynie charakter polemiczny i nie wykazywały niezgodności z zasadami doświadczenia życiowego czy sprzeczności z innymi dowodami (...) - przekazał w uzasadnieniu wyroku sędzia Wojciech Pudełko, przekazawszy wcześniej, że sąd oddalił apelację. - Sąd II instancji przyjmuje, że sporne było, iż panu pozwanemu pracodawca przekazał co najmniej kwotę trzech tysięcy dolarów w 2014 roku (...). Sąd rejonowy prawidłowo ustalił, że pozwany spożytkował tę kwotę na pokrycie wydatków związanych z delegacją na placówce w Moskwie i przeznaczył te środki na wynagrodzenie researcherce, z którą współpracował - opisał przewodniczący składu. Czytaj też: Kolejne zarobki w TVP. "Trzy miliony w trzy lata" - Sąd nie widział jakichkolwiek powodów, by odmówić wiarygodności pozwanemu - dodał w uzasadnieniu sędzia Pudełko, wskazując również na przedstawione dowody i zeznania świadków. Jacek Gasiński o wyroku sądu ws. TVP. "To oni są mi jeszcze coś winni" W rozmowie z Interią Jacek Gasiński skomentował wyrok. Jak wskazał, wymowny był fakt, że na ogłoszeniu orzeczenia nie pojawił się mecenas reprezentujący spółkę, ale upoważniona przez niego aplikantka radcowska. Przypomniał, że podobne sytuacje miały miejsce także wcześniej - Nie chciałbym tego komentować, to jest wymowne, to się samo komentuje - ocenił krótko. - Sprawa, która była wyjątkowo prosta, ciągnęła się przez wiele lat. A wystarczyło zapoznać się z zaprezentowanymi przeze mnie dowodami, np. korespondencją mailową, którą sobie zachowałem, sprawdzić po prostu, jakie są fakty - stwierdził, dodając jednak, że w jego ocenie w dawnej TVP nikt tak na to nie patrzył. - Uczestnicząc w rozprawach, byłem czasem po prostu zażenowany. Miałem wrażenie, że niektórzy prawnicy reprezentujący TVP również - dodał. Czytaj też: Kultowa twarz powraca do TVP. Znane są szczegóły - To wyglądało trochę tak, jak w tym powiedzeniu: Złodziej najgłośniej krzyczy "łapać złodzieja" - ocenił Gasiński, wskazując, że na samym początku przesyłał do władz TVP pisma, w których informował o wszystkich podjętych przez siebie działaniach i wskazywał, gdzie szukać informacji. Podkreślił że od wcześniejszych władz otrzymał zgodę na zatrudnienie researcherki. Mówiąc o meritum sprawy, Gasiński uściślił, że przyznaną mu część środków wykorzystał na pokrycie wydatków, które na początku "z własnej kieszeni" przekazywał współpracującej researcherce. Argumentował, że myślał, iż ma do czynienia z poważną instytucją. - To tak, jakby ktoś umówił się z przełożonym, że pokryje coś z własnych środków, a następnie firma mu je zwróci. Potem słyszy jednak, że nikt mu nic nie odda - opisał. - Żądali ode mnie zwrotu wykorzystanych pieniędzy, a okazało się, że to oni są mi jeszcze coś winni. Myślę więc, że upomnę się o te środki, skoro nikt nie miał skrupułów, by pozywać mnie w tak oczywistej sprawie. Żałuję tylko, że nie będą to już te stare władze 'TVPiS' - podsumował. *** Bądź na bieżąco i zostań jednym z 200 tys. obserwujących nasz fanpage - polub Interia Wydarzenia na Facebooku i komentuj tam nasze artykuły!