Salon kosmetyczny, w którym wykonano Katarzynie zabieg mieścił się zaledwie 300 metrów od jej domu. Koleżanka zapewniała ją, że warto pójść, mówiła, że właścicielka to jej dobra znajoma. Plusem była też cena - niższa niż w renomowanych klinikach. W ofercie była mezoterapia czy dermapen, czyli znane już Katarzynie usługi. Najpierw zdecydowała się na ten drugi i nie miała żadnych zastrzeżeń. - Zwykle jestem ostrożniejsza, ale tym razem moje zmysły zostały uśpione, bo było blisko i w dodatku z polecenia mojej dobrej przyjaciółki - przyznaje kobieta. Zabiegi umawiane "przez Facebooka" Medycyna estetyczna, która przez lata kojarzyła się z czymś bajecznie drogim i dostępnym tylko dla wybranych, bardzo nam spowszechniała. Nikogo nie dziwi już powiększanie ust, modelowanie twarz czy botoks. Nie oznacza to jednak, że nie powinniśmy być czujni, wybierając miejsce, w którym poddamy się zabiegowi. - Pozycja osoby, która wykonuje zabieg u lekarza, a u kosmetyczki, jest krańcowo różna. U lekarza jest się pacjentem, a co za tym idzie ma się konkretne prawa. Dodatkowo lekarz odpowiada zgodnie z zasadami etyki, jak i ustawą o zawodzie lekarza. Jest zobowiązany do zapłacenia odszkodowania, jeśli dojdzie do błędu medycznego, musi prowadzić pełną dokumentację medyczną. Jest ubezpieczony od błędów w sztuce. U kosmetyczki prawa pacjenta nie obowiązują - tłumaczy mecenas Jolanta Budzowska, która specjalizuje się w sprawach dotyczących błędów medycznych. Dodaje, że podstawowym problemem jest częsty brak profesjonalizmu wśród kosmetyczek. - Reklamują się w mediach społecznościowych, klientki kontaktują się z nimi za pośrednictwem komunikatorów, umawiają się na zabiegi, które są wykonywane w warunkach domowych, nie ma po nich żadnego śladu i w momencie, kiedy zdarzają się powikłania, to zostaje tylko jakaś enigmatyczna korespondencja. Klientka nie wie, co właściwie jej podano i kto świadczył na jej rzecz usługę - mówi mecenas. Preparat tylko do użytku zewnętrznego Katarzyna zapisała się na kolejny zabieg - mezoterapię igłową. To jeden z najbardziej znanych zabiegów medycyny estetycznej, polegający na wprowadzeniu pod skórę odpowiednich substancji. Jego cena zaczyna się od kilkuset złotych. - Procedura przebiegała normalnie, kosmetyczka otworzyła przy mnie ampułkę i zaczęła wstrzykiwać preparat w twarz, szyję i dekolt. Kiedy wróciłam do domu, na ciele miałam małe grudki, ale nie zaniepokoiło mnie to, byłam pewna, że następnego dnia znikną - mówi Katarzyna. Niestety, kiedy się obudziła, grudki nadal były widoczne. Minęły kolejne trzy dni i nic się nie zmieniło. Zaniepokojona kobieta zadzwoniła do wykonującej zabieg właścicielki salonu, która poleciła masowanie grudek i smarowanie ich maścią z arniki (stosowanej w stłuczeniach, skręceniach z obrzękiem czy do łagodzenia objawów po ukąszeniach owadów - przyp. red.). Zalecenia nie przyniosły oczekiwanego efektu - grudki wciąż były widoczne, dodatkowo zebrały wodę i zaczęły swędzieć. Wszystko wskazywało na to, że rozpoczął się stan zapalny. - Wtedy byłam już mocno zestresowana, bałam się, że to nigdy nie zniknie, nie wiedziałam co się dzieje. Pani kosmetyczka oczywiście mnie uspokajała, mówiła że wszystko jest dobrze, ale obiecała skontaktować mnie ze znajomym lekarzem medycyny estetycznej - mówi Katarzyna. Doktor miał ocenić stan skóry i zdecydować co dalej. Kosmetyczce nie udało się jednak zorganizować spotkania - mówiła, że wyjechał, nie wiedziała, kiedy wróci. Lista wymówek rosła, aż doprowadzona na skraj emocjonalnego wycieńczenia Katarzyna wzięła sprawy w swoje ręce. Zadzwoniła do miejsca, w którym lekarz przyjmował pacjentów i okazało się, że od razu może z nim porozmawiać. Problem w tym, że nie był on żadnym "znajomym lekarzem", właścicielka salonu była jedynie u niego na szkoleniu. Powiedział, że nie odpowiada za błędy swoich kursantek. Kiedy Katarzyna zjawiła się w gabinecie kosmetyczki i poprosiła o kartę pacjenta, kobieta zaczęła jej nerwowo szukać. Wreszcie znalazła - na karcie zapisane było tylko imię i nazwisko, żadnego zabiegu, czy nazwy preparatu. Ostatecznie, kiedy udało się ustalić, jakiej substancji użyła okazało się, że jest przeznaczona... tylko do użytku zewnętrznego. Nigdy nie powinna zostać wstrzyknięta pod skórę. ZOBACZ TAKŻE: Mec. Jolanta Budzowska: Nie wiem, co siedziało w głowach lekarzy Poważne powikłania po zabiegach - U mojej klientki zastosowano preparat, który w ogóle nie powinien być użyty w mezoterapii igłowej. Jak widać, właśnie na takie konsekwencje można się narazić, wybierając mało profesjonalne miejsca - mówi Budzowska. Przestrzega, że pacjentki, które zamierzają się poddać zabiegom, gdzie pod skórę jest wstrzykiwana substancja, powinny upewnić się, że źródło jej pochodzenia da się zidentyfikować i jest on dopuszczony do użytku na rynku polskim. - Medycyna estetyczna to bardzo szerokie pojęcie. Jeśli mówimy o zabiegach takich jak powiększenie ust czy modelowanie twarzy, to powikłania najczęściej dotyczą niekontrolowanego przemieszczenia się preparatu. Częsta jest też niekorzystna reakcja organizmu na podany preparat - wystąpienie stanu zapalnego czy odczyn alergiczny. Zdarza się, że organizm odrzuca materiał jako ciało obce - wylicza mecenas. Dodaje, że panuje błędna, powszechna opinia, że są to zabiegi niegroźne, łatwo dostępne i może wykonywać je każdy. - Tymczasem mogą się wiązać z poważnymi powikłaniami. Jeśli mówimy natomiast o chirurgii estetycznej, to tutaj już roszczenia pacjentów związane mogą być z nieosiągnięciem oczekiwanego efektu. To kwestia dokumentacji medycznej i umowy stron. W większości przypadków jednak lekarze, którzy zajmują się medycyną i chirurgią estetyczną bardzo dbają o to, żeby dokumentacja, w tym fotograficzna, była kompletna i by oczekiwania pacjentki w stosunku do możliwości danej metody się nie rozmijały - ocenia Budzowska. Czego nie można powiedzieć o prowadzących gabinety kosmetyczkach. Budzowska przyznaje, że coraz większa powszechność tych zabiegów przekłada się na liczbę roszczeń pacjentów. Długie i kosztowne leczenie Katarzyna, wiedząc już, że musi podjąć leczenie, umówiła się na wizytę w znanej warszawskiej klinice. - Kiedy lekarz zobaczył moją twarz to dosłownie mnie ochrzanił. Powiedział, że tak kończy się chodzenie do kosmetyczek, które nie powinny dotykać igieł, bo nie mają pełnej wiedzy w tym temacie - opowiada Katarzyna. Podczas pierwszego badania stwierdzono "twarde, spoiste grudki rumieniowe, część o odczynowym charakterze, zlokalizowane na skórze twarzy - z największym nasileniem w okolicy pod oczami, na szyi i dekolcie - w miejscach po wykonywanych iniekcjach". Podczas następnej wizyty potwierdzono, że produkt, który został podany nie jest przeznaczony do mezoterapii igłowej. Wszystkie te informacje znalazły się w karcie pacjenta. Leczenie zaczęło się od antybiotykoterapii, później podawano Katarzynie sterydy. Zmiany nie chciały się goić, kobieta miała zapisywane kolejne zabiegi, a koszty leczenia rosły. - Organizm próbował wypchnąć, ale znajdowała się za głęboko pod skórą, a nie chciała się też wchłonąć - wyjaśnia Katarzyna. Pojawił się rumień i obrzęk. - Był okres świąteczny, wyjazdy do rodziny, spotkania z przyjaciółmi. To był dla mnie horror, tych grud nie dało się niczym zakamuflować. Emocjonalnie kosztowało mnie to bardzo dużo, musiałam tłumaczyć bliskim co się stało, odpowiadać na pytania "co strzeliło mi do głowy". Byłam zestresowana, początkowo pracowałam zdalnie, ale musiałam wrócić do swoich obowiązków, więc aż do wiosny chodziłam do biura w golfach - opowiada Katarzyna. Po pięciu miesiącach udało się wreszcie opanować stan zapalny i zakończyć leczenie farmakologiczne. Wtedy specjaliści zaczęli pracę nad usunięciem grudek, które "stanęły w miejscu". - To wszystko zaczęło mnie kosztować, więc napisałam do właścicielki salonu pismo i poprosiłam o zwrot pieniędzy - mówi Katarzyna. Kosmetyczka zwróciła jej za koszty pierwszej fazy leczenia (11,7 tys. zł.), chciała też zapewnień, że jej klientka nie będzie domagać się więcej roszczeń. Katarzyna wyjaśniła, że proces nie jest zakończony i chce doprowadzić do całkowitego zniwelowania znamion. - Dlaczego miałyby być widoczne, skoro przed zabiegiem ich nie miałam? - dziwi się. Salon działa i przyjmuje klientki Kobieta kontynuowała leczenie, którego ostateczny koszt wyniósł ponad 23 tys. złotych. Wizyty odbywały się od 26 listopada 2019 roku do 29 grudnia 2020 roku, a zatem przez ponad rok. - Mam na to całą dokumentację medyczną - podkreśla. Kiedy kosmetyczka odmówiła zwrotu pozostałych kosztów Katarzyna skontaktowała się z mecenas Jolantą Budzowską. - Kosmetyczka stwierdziła, że przyznaje się do tego, że wstrzyknęła mi preparat do użytku zewnętrznego, ale nie wypłaci mi pozostałych pieniędzy i nie poczuwa się do odpowiedzialności. Salon dalej działa i pani nadal przyjmuje klientki - mówi Katarzyna. Nie kryje, że historia mocno wpłynęła na jej życie: - Każdy chce dobrze wyglądać, ja ćwiczę i zdrowo się odżywiam, dbam o siebie, w pracy spotkam się z ludźmi. A tu nagle przez czyjś błąd muszę chować się w domu. Mimo zakończonego kosztownego leczenia, skóra w obszarze błędnie wykonanego zabiegu nie wróciła do normy. Wciąż częściowo widoczne są grudki, co więcej, skóra jest bardzo problematyczna - w miejscach, gdzie wstrzykiwany był preparat zbiera się wydzielina. Mecenas Budzowska podkreśla, że sprawa jest na etapie początkowym. Kosmetyczka otrzymała wezwanie do zapłaty 50 tys. złotych zadośćuczynienia i zwrot kosztów leczenia. Interia skontaktowała się z właścicielką salonu i jej pełnomocnikiem. Nie chcieli komentować sprawy. Paulina Sowa Kontakt do autorki: paulina.sowa@firma.interia.pl